Każdy z nas powinien być na wigilii bezdomnych. Żeby przywrócić swojemu życiu właściwe proporcje.
Przy obiedzie odbyłam z dziećmi tzw. rozmowę wychowawczą. Bo krupnik jest fuj, pietruszka w nim za zielona, a marchewki przecież nie lubią. Potem pojechałam do Złotych Tarasów, gdzie nieco starsi wybrzydzają inaczej, ale nie mniej często. W ostatni przedświąteczny weekend tłumy przelewały się ruchomymi schodami z góry w dół, z torbami, firmowymi torebeczkami i pakunkami. – Nie wiem, co kupić córce pod choinkę, wszystko już ma, wszystko jest nudne – żali się koleżanka. – Dla męża, jak co roku, woda toaletowa – dodaje kolejna, przebierając wśród pachnących buteleczek. Zakupy, prezenty, modnie przystrojony wigilijny stół, z dziesiątkami potraw... Taki mus.
Prosto ze złotego zakątka przedświątecznego dobrobytu pojechałam do kościoła Wszystkich Świętych. Na wigilię dla ponad setki bezdomnych. Niepachnących luksusową wodą toaletową, trzymających biały opłatek w brudnych rękach, pijących łapczywie gorącą kawę z plastikowych kubeczków i ochrypłymi głosami wyśpiewujących "Bóg się rodzi...". Patrząc, jak łamią się opłatkiem, składają sobie życzenia, jedzą sałatki z chlebem, uśmiechają się do siebie – wiedziałam, że jestem we właściwej szopie. Betlejemskiej, ubogiej, gdzie cieszy to, co najprostsze, którą Bóg wybrał na ukazanie się światu. W niej właśnie człowiek komercyjny, przedświątecznie zabiegany, co roku oblepiany wigilijnymi prezentami zyskuje właściwy ogląd rzeczy i hierarchię wartości. Że pięknie opakowane prezenty, rozświetlona choinka, wigilijny stół... to nie jest Boże Narodzenie. Jezus najpierw pokazał swoje oblicze ubogim. Oni potrafili się nim zachwycić i w Niego uwierzyć. Nie byli zajęci przedświątecznymi porządkami i zakupami.