Piece dymiły non stop

Tomasz Gołąb

publikacja 27.01.2015 14:04

Jest matką najmłodszej ofiary Auschwitz i Marszu Śmierci. - Każdego wieczoru płaczę i modlę się – mówi Leokadia Rowińska, która opuściła obóz 10 dni przed wyzwoleniem. W Marszu Śmierci urodziła syna, który zmarł po zaledwie 9 dniach.

Piece dymiły non stop Leokadia Rowińska wyszła z obozu w tzw. Marszu Śmierci. Podczas wędrówki w przeraźliwym zimnie i pod kolbami karabinów urodziła syna. Przeżył tylko 9 dni Tomasz Gołąb /Foto Gość

Z pomarszczonych dłoni różańca nie wypuszcza. Dobrze pamięta chwile na obozowej pryczy: tam też wzdychała do Matki Bożej, bo jednej z więźniarek udało się przemycić do obozu cenne paciorki. Do dziś trzy razy dziennie mówi też krótką modlitwę, której nauczyła się w Auschwitz-Birkenau. „Eucharystyczne Serce Jezusa, ognisko Bożej Miłości, daj pokój światu”.

Na pryczę w baraku musiała wdrapywać się wysoko. Na najniższej leżały matki w zaawansowanej ciąży. Jej Irek rósł pod sercem dopiero od trzech miesięcy, dlatego to ją wysyłano z trzema innymi ciężarnymi po ciężkie kotły z zupą czy kawą dla całego baraku.

Gdy wybuchła wojna, miała 15 lat. Właśnie skończyła szkołę powszechną. Mieszkała z rodzicami i dwoma braćmi przy ul. Grójeckiej, blisko kościoła św. Jakuba. Ojca ostatni raz widziała w obozie przejściowym w Pruszkowie. Zabrano go z kolejarzami do Buchenwaldu. 18-letniego brata, jeszcze w 1940 r. Niemcy wywieźli do innego Auschwitz. 4 grudnia 1940 r. mamie kazali stawić się na ul. Szucha po odbiór jego prochów. Nie uwierzyła w jego śmierć, bo hitlerowcy chcieli, żeby pokwitowała urnę Juliusza, a przecież syn miał na imię Stach. Wysłała więc z Lodzią paczkę do obozu. Odesłali, razem z zakrwawioną białą koszulą. To była jego koszula.
Jeszcze przed wybuchem Powstania Leokadia wyszła za mąż. Rok później w bydlęcym wagonie jechała już jednak do Auschwitz, razem z mamą. W uszach ma do dziś straszny krzyk rozdzielanych rodzin. Ktoś krzyczał po ciemku, by odezwali się ci ze Śródmieścia, Ochoty, Starówki, Woli…

Po tym, jak spisali nazwiska, rozebrali i puścili trochę wody. Ale po tym „prysznicu” były jeszcze brudniejsze, niż przyjechały. Któraś z kobiet miała walizkę pełną kosztowności: złota, srebra, pierścionków. Wszystko zabrali.

- Dostałam starą sukienkę, nie pasiak, ale cywilne ubranie z czerwonym, wymalowanym pasem. Co z tego, że jedwabną, skoro wypaloną farbą i podartą? W niej opuszczałam obóz – wspomina.

Kobiety ciężarne, a więc także Lodzię, której przydzielono numer 83512, zabrano na blok 12. Wiele razy mijała małe 2-3 letnie dzieci, które szły z bochenkami niemieckiego chleba. Wszystkie wędrowały w stronę krematoryjnego pieca, podobnie jak nagie kobiety w ciemnych włosach, Żydówki, a wcześniej Romowie. A piece dymiły non stop. Płomienie buchały na cztery metry.

Leokadia Rowińska pamięta wiele twarzy z obozu: śliczną góralkę z Zakopanego i córkę tej bogatej pani z walizką pełną kosztowności, które nie wystarczyły, by opłacić wolność. Wspomina Niemkę z synkiem, blondynkiem i radosną rudą Hilgę, która trafiła do obozu, bo ośmieliła się urodzić dziecko Polakowi. Gdy Niemcy podali, że z powodu zbliżającego się frontu i Rosjan będą ewakuować Auschwitz, postanowiła pójść w ślady Hilgi. Niemce narzeczony zbudował prowizoryczne sanki, na których ciągnęła swoje dziecko.

- Pomyślałam, że skoro ona wychodzi, to ja też spróbuję. Nie przyszło mi nawet na myśl, że każą nam iść na piechotę – wspomina. Na szczęście na nogach nie miała już ślubnych butów, w których przyjechała do obozu. Mama przez kilka dni rezygnowała ze swoich obozowych porcji chleba, żeby kupić jej buty sznurowane.

A mróz był siarczysty, -27 stopni. 17 stycznia 1945 r. Leokadia z grupą kilkudziesięciu więźniów przeszła znowu bramę Auschwitz, tuż przy willi komendanta obozu Hössa, gnana przez Niemców w kierunku Wodzisławia Śląskiego, w tzw. Marszu Śmierci. W ciągu czterech dni z KL Auschwitz-Birkenau i z jego 27 podobozów wyprowadzono w sumie 56 tys. więźniów. Życie po drodze straciło około 10 tysięcy z nich. Tylko na drodze, którą szła ciężarna mama, zginęło kilkuset więźniów i więźniarek. Wystarczyło na chwilę przystanąć z wycieńczenia… Seria z karabinu, albo jeden strzał. I znowu cisza.
- Widziałam po drodze kałuże krwi na białym śniegu. Widziałam zamarznięte kobiety, siedzące pod drzewami i rowy pełne więźniów, którzy marzyli o wolności – wspomina z płaczem Leokadia.
Szli całą noc, docierając w asyście esesmanów i ich szczekających wilczurów do Pszczyny. Leokadia była w dziewiątym miesiącu ciąży. Jak dotarła, skoro tylu innych w męczeńskim marszu upadło, dobitych strzałem? Sama nie wie. Pamięta za to dobrze jakąś koszulę nocną, którą któraś z blokowych wyrzuciła pod drodze. I że wszyscy ją wyprzedzali. Esesman, który ją popychał kolbą, już dawno powinien ją zabić.

Wymarsz z obozów następował na kilkanaście dni przed nadejściem frontu. Więźniowie, skrajnie wyczerpani pobytem w obozie i morderczą pracą, maszerowali w głąb III Rzeszy, gdzie mieli nadal służyć jako darmowa siła robocza na potrzeby niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. W ciągu czterech dni stycznia 1945 r. wyprowadzono z KL Auschwitz i jego podobozów około 56 tysięcy więźniów i więźniarek w pieszych kolumnach ewakuacyjnych, konwojowanych przez silnie uzbrojonych esesmanów. 63-kilometrowy Marsz Auschwitz - Wodzisław Śląski był największym, jaki odbywał się na ziemiach polskich. Każde odstępstwo od kolumny traktowane było jako próba ucieczki bądź niezdolność do dalszej drogi i karane natychmiastową śmiercią. Odcinki dziennej marszruty wynosiły ok. 20-30 km, noclegi improwizowane były najczęściej pod gołym niebem. Pasiaki więźniarskie nie pozwalały w stopniu wystarczającym zachować ciepła. Wymarsz z Auschwitz-Birkenau, podobnie jak w przypadku innych obozów koncentracyjnych, nastąpił na kilkanaście dni przed nadejściem frontu.

W Porębie, pierwszej wsi za Pszczyną zarządzono, po blisko 30 kilometrach, nocny postój. Kazano rozejść się po okolicznych gospodarstwach. Ale gdy Lodzia dotarła do zabudowań, wszędzie było już pełno ludzi. Nikt nie chciał przyjąć kolejnej osoby. Częściowo udało się to dopiero w niemieckim folwarku. Na samym brzegu stał domek dla pracowników. Była już tam Niemka z córką i dwie dziewczyny, Marta i Monika z dziećmi. W maleńkim pomieszczeniu ledwo mieściło się jedno łóżko, stolik i dwa krzesła. Jedna z kobiet powiedziała, że ustąpi jej miejsca, ale inne zaprotestowały. Pokazały budynek gospodarczy, na piętrze. Trzeba było wdrapać się po drabinie, ale i tam wszystkie miejsca już były zajęte. Kobiety zakopały się w słomie, usiłując zmrużyć oczy.

- Ledwo się położyłam na jakimś skrawku, poczułam bóle. Dwie blokowe pomogły mi zejść po drabinie i ustąpiły miejsca na krześle. Za chwilę rozległy się wrzaski „raus”. Esesmani z psami wygonili wszystkich. Ale mi już było wszystko jedno. Powiedziałam, że nie pójdę, że wolę by mnie tam zabili – wspomina Leokadia Rowińska.

Uratowała ją jakaś kobieta spod Poznania, która po niemiecku wytłumaczyła, że nie można jej pędzić z innymi, bo rodzi.

- Siedziałam na krześle całą noc. Krzyczałam z bólu. Mieszkający w pobliżu Niemcy, powiedzieli, że mnie zabiją, jeśli „nie stulę gęby”. Brudnym kocem nakryłam więc usta.
Ktoś pobiegł do sąsiedniej wsi po akuszerkę. Ale nie zdążył wrócić, bo dziecko było już na świecie. Bez poduszki, bez pieluszki. Za to ze skórą, jakby obłożoną otrębami. Położna odcięła pępowinę.
Irek ani razu nie zapłakał. Jakby wiedział, że nie można Niemców drażnić. Przyszedł po cichu i nawet nie zakwilił, chociaż Lodzia nie miała pokarmu. Próbowała ratować go kubkiem krowiego mleka, ktoś przyniósł podarty smoczek i becik po innym zmarłym dziecku. Ale Irkowi cały czas się ulewało.

Katolicki ksiądz, Niemiec, odmówił chrztu. Ochrzciła więc jedna z kobiet, ta sama, która chciała jej ustąpić miejsca na krześle. Irek drugie imię dostał po dziadku, Antonim. Ireneusz Antoni żył 9 dni. Mama tuliła go do serca, ale nie mogła zrobić więcej. Pochowała maleńkie ciałko pod kapliczką św. Józefa, między dwiema lipami. W skrzynce po makaronie, którą otrzymała od sklepowej.

Do Warszawy wróciła przez Częstochowę. Chciała uklęknąć przed obrazem Matki Bożej. Podziękować za życie. I za Irka, który nie płakał.

Do Warszawy dotarła 2 lutego 1945 r. Odnaleźli się z mężem, Henrykiem. Do Poręby pojechała już z nim, na siłę. Później, podczas 65. rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz odnalazła nie tylko kapliczkę w Pszczynie, ale również 92-letnią kobietę, która była świadkiem tragicznych wydarzeń ze stycznia 1945 r.

Na cmentarzu w Pszczynie jest pomnik Ofiar Marszu Śmierci. I mogiła kryjąca prawdopodobnie także prochy Irka. W 66. rocznicę jego urodzin Leokadia Rowińska odsłoniła tablicę ufundowaną przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa: „Pamięci Ireneusza Rowińskiego, najmłodszej ofiary Marszu Śmierci, urodzonego we wsi Poręba przez więźniarkę Leokadię Rowińską 21 stycznia 1945 roku. Żył dziewięć dni".

Dziś Leokadia Rowińska mieszka na Targówku. W ubiegłym roku skończyła 90 lat.

- Nie ma dnia, bym nie wracała pamięcią do tych wydarzeń. Nie mogę spać i często przeżywam je od początku. Życie miałam trudne – mówi przez łzy.

Reportaż o Leokadii Rowińskiej ukazał się w numerze 21. "Gościa Warszawskiego" w 2014 r.