Prawie jak Wenecja

Piotr Otrębski

publikacja 02.04.2015 16:13

Warszawa celuje w przetwarzaniu. W obliczu stolicy niczym w krzywym zwierciadle majaczą sylwety innych miast - Paryża, Florencji, Rzymu, Moskwy, Berlina... Wenecji.

Prawie jak Wenecja Najbardziej znanym mostem-korytarzem jest ten prowadzący z Zamku Królewskiego do archikatedry św. Jana Chrzciciela NAC

Słynny Pałac Dożów to perła weneckiej architektury. Nie istnieje jednak samojeden. Złączony jest subtelną nicią porozumienia ze znacznie skromniejszym budynkiem nowego więzienia (Prigioni Nuove) powstałego w XVII w. To złączenie wyraża się w postaci Mostu Westchnień, romantycznie wikłanego w losy bohaterów XIX-wiecznych pisarzy, którym to zawdzięcza swoje imię. Stąd posyłali ostatnie spojrzenia ku wolnemu światu, tu wzdychali żałośnie skazańcy prowadzeni z Trybunału Kryminalnego w Pałacu Dożów na wieloletnią lub dożywotnią odsiadkę do więzienia po drugiej stronie wąskiego kanału. W Wenecji taka „mostowa” komunikacja między budynkami jest rzeczą powszechną. Wymogła ją natura miasta na wodzie.

W latach 80. XVII wieku architekt królewski Józef Bellotti wystawił w okolicy Warszawy pałacyk, który nazwał Murano – przez analogię z nazwą wyspy w pobliżu Wenecji. Skojarzyły się Italczykowi polskie mokradła (ulica Stawki!) z rodzinną stroną. Pałacyk rozebrano pod koniec XIX wieku. Pamięć o nim przechowuje nazwa Muranów, choć jej włoski rodowód dawno się zatarł...

Na szczęście trwają weneckie... to znaczy warszawskie „mosty westchnień”. Krótkie. Wąskie. Staromiejskie. Ponad brukiem, a nie wodą.

Najbardziej znanym mostem-korytarzem jest ten prowadzący z Zamku Królewskiego do kościoła św. Jana Chrzciciela (archikatedry). Biegnie nad przejściem z dawnego podwórza zamkowego na placyk Kanonia, dalej skręca i przerzuca się nad uliczką Dziekania. Ten oryginalny zabytek, mimo ogromnych zniszczeń Starego Miasta, przetrwał zagładę roku 1944. Historia tego mostu-korytarza sięga rządów króla Zygmunta III Wazy i wiąże się z szaleńczym zamachem na jego życie. 15 listopada 1620 r. 23-letni szlachcic z ziemi sandomierskiej, kalwinista Jan Piekarski podniósł rękę zbrojną w czekan na samego monarchę. Król, choć ranny, przeżył atak. Sprawcę schwytano na miejscu (przy udziale m.in. księcia Władysława). Piekarski został skazany na śmierć poprzedzoną okrutnymi torturami. Rękę, w której trzymał narzędzie niedoszłej zbrodni, opalono, po czym odcięto. Piekarski obwożony był po mieście, w końcu rozdarty na strzępy. Dalsze postępowanie z ciałem dyktował rozkaz marszałka: "Obrzydłe trupa ćwierci na proch na stosie owym spalone zostaną. Na koniec proch w działo nabity, wystrzał po powietrzu rozproszy".

W trakcie przesłuchań Piekarski, oskarżany o udział w spisku, plątał się w zeznaniach – oto geneza powiedzenia: „Pleść jak Piekarski na mękach”. Po tym wydarzeniu zbudowano rzeczony korytarz, którym król bezpiecznie, pod osłoną murów, mógł się udawać z zamku do kolegiaty na codzienną modlitwę.

W sąsiedztwie jest jeszcze kilka podobnych „przepraw” – przy ul. Jezuickiej, Dawnej, Piwnej, Koziej.

TAGI: