Nikt nie będzie (taki) sam

Gość Warszawski 31/2015

publikacja 30.07.2015 01:45

O trudach i radościach pielgrzymowania z Elżbietą Murawską z parafii Matki Bożej Saletyńskiej we Włochach, weteranką pieszych pielgrzymek na Jasną Górę i prezesem oddziału warszawskiego katolickiego Stowarzyszenia Pielęgniarek i Położnych Polskich, rozmawia Tomasz Gołąb.

 – Po 45 pielgrzymkach przestałam je liczyć.  Dziś już pielgrzymuję tylko duchowo – mówi Elżbieta Murawska – Po 45 pielgrzymkach przestałam je liczyć. Dziś już pielgrzymuję tylko duchowo – mówi Elżbieta Murawska
Tomasz Gołąb /Foto Gość

Tomasz Gołąb: Pamięta pani swoją pierwszą pielgrzymkę?

Elżbieta Murawska: Oczywiście. To było po awanturze, jaką zrobiłam mamie i jej siostrze, bo nie wzięły mnie ze sobą. Zamiast tego w sierpniu wysłały mnie na kolonie. Rok później nie miały wyjścia. Szły z rozanieloną 11-latką.

Dla dziecka to raczej trudna wyprawa?

A skąd… Oczywiście, gdzieniegdzie wsadzali mnie na furmankę. Ale od tej pory rwałam się na pielgrzymkę co roku. Gdy miałam 14 lat, zrobiłam mamie kolejną burdę. Bo uparłam się, że nawet z temperaturą można iść. Darłam się chyba na całą Studziannę. Bo pielgrzymka dla dziecka to wielka przygoda.

Religijna?

Do tego trzeba dorosnąć. Ale dla mnie to była szkoła życia. To były lata 50. Ja byłam biednym dzieckiem, a dookoła szły również starsze, dystyngowane panie z bogatych domów. Nie zapomnę, jak jedna z nich nachyliła się do mnie i po raz pierwszy powiedziała: „siostrzyczko”. Na pielgrzymce różnice społeczne znikają. Każdy jest bratem i siostrą. Jesteśmy jak wielka rodzina. To: „bracie, siostro” – jest prawdziwe. Tego się nie doświadczy na niedzielnej liturgii. Ani chyba nawet we wspólnocie czy ruchu modlitewnym.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.