Ściskając w ręku medalik

Tomasz Gołąb Tomasz Gołąb

publikacja 31.07.2017 15:09

- Wszyscy modlili się gorąco, a siostry i pracownice rzucały w ogień cudowne medaliki i zażegnywały płomienie obrazem Serca Jezusowego. Kto tylko mógł, brał udział w akcji ratunkowej - wspomina pierwsze dni powstania siostra Lucyna Reszczyńska, szarytka która pomogła ocalić dziesiątki dzieci.

Ściskając w ręku medalik S. Lucyna zmarła w klasztorze szarytek w wieku 103 lat. Tomasz Gołąb /Foto Gość

Z okien szpitalnych zobaczyła chłopców w wieku 13-15 lat. Na tle zwyczajnych szarych ubrań wyróżniały się biało-czerwone opaski. To byli pierwsi powstańcy warszawscy. Każdy trzymał w ręku granat. Był początek Powstania Warszawskiego.

Siostra Lucyna Reszczyńska urodziła się 1 maja 1916 roku. Do szarytek wstąpiła w 1938 roku. Przez rok była w nowicjacie, następnie przez kolejne dwa lata uczyła się w szkole pielęgniarskiej. Od 1942 r. pracowała w szpitalu dziecięcym przy ul. Kopernika.

8-latka, która podpaliła czołg

Ściskając w ręku medalik   Wśród dzieci, którymi się opiekowała, była 8-letnia Basia. Bohaterska dziewczynka butelką benzyny podpaliła niemiecki czołg. Niemcy przestrzelili jej w rewanżu płuco. Plującą krwią przynieśli na rękach do szpitala powstańcy. Szpital był pełen dzieci, także niemowląt. Część z nich, z łóżeczkami przeniesiono do piwnic, by zrobić miejsce dla rannych na parterze i wyższych piętrach. Dzieci umierały z braku odpowiedniego odżywiania, choć siostry pod ostrzałem przedzierały się po mleko do klasztoru szarytek przy ul. Tamka 35. Brakowało nie tylko odpowiednich warunków sanitarnych. Od pierwszych dni powstania wszyscy szukali schronienia w szpitalu. Przybywało nie tylko rannych, ale także rodzin personelu, a przede wszystkim powstańców, którzy dostawali się do szpitala kanałami.

- Zapasy żywności zmniejszały się. Szczęście, że mieliśmy chleb. Korzystaliśmy bowiem z piekarni powstańczej. Ale z chwilą, gdy weszli Niemcy, piekarz został rozstrzelany na środku podwórza, na oczach wszystkich, za współpracę z powstańcami. Nie lepiej było z wodą, choć szpital miał studnię na podwórzu. Oszczędzano ją, ograniczając zużycie do rzeczy niezbędnych, jak np. ugotowanie posiłku. Kilka osób myło się w jednej wodzie. Nic więc dziwnego, że zaczęła się szerzyć czerwonka wśród chorych i personelu - wspominała po latach siostra Lucyna Reszczyńska w relacji dla Archiwum Historii Mówionej i na łamach miesięcznika „Puls”, dodając że mimo tak tragicznych warunków nikt nie załamywał rąk.

Spadła figura Chrystusa

Ściskając w ręku medalik   Każdy ufał Bogu i Matce Najświętszej Niepokalanej, ściskając w dłoni jej cudowny medalik. Tego samego, który Matka Boża kazała wybić i propagować siostrze Katarzynie Laboure ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia w Paryżu. Na jednej stronie wyryta jest postać Niepokalanej stojącej z rozłożonymi szeroko rękami na kuli ziemskiej. Wokół postaci Maryi znajduje się napis: „O Maryjo bez grzechu poczęta, módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy”. Na drugiej stronie - litera M z krzyżem w otoczeniu 12 gwiazd, a poniżej Serce Jezusa i Serce Maryi. Ten medalik wiele razy ratował powstańców.

W oknach szpitala ułożono worki z piaskiem, aby zabezpieczyć wnętrze przed pociskami i odłamkami, a na dachu, zgodnie z sugestią Niemców, którzy także byli leczeni w tym szpitalu, wymalowano czerwony krzyż. Ale gdy Niemcy zaatakowali Śródmieście: szpital i jego pacjenci znaleźli się dosłownie w ogniu walk.

„Walczono w kościele św. Krzyża. Kościół się palił. Płonące wieże spadły na ulicę. Palił się asfalt. Wydawało się, że ziemia wokół płonie. Spadła figura Chrystusa dźwigającego krzyż. Widok był przerażający. Znaleźliśmy się w ogniu walki i pożarów. Ze wszystkich stron słychać było huk rozrywających się pocisków i walących się domów. Z trzech stron palił się szpital. Dym gryzł w oczy i dusił w gardle. Nie wiadomo było, co robić: czy zabierać dzieci i uciekać - chociaż dokąd? - czy też ginąć na miejscu razem z nimi? Ale Pan Bóg nas ocalił dla niewinności dzieci, które błagały go o ratunek z głośnym płaczem. Ludzie przebywający razem z nami modlili się gorąco, a siostry i pracownice rzucały w ogień cudowne medaliki i zażegnywały płomienie obrazem Serca Jezusowego. Kto tylko mógł, brał udział w akcji ratunkowej. Wreszcie pożar został zlokalizowany. Wszystko ucichło” – wspominała siostra Lucyna Reszczyńska.

„Niemieckie słowo to więcej niż modlitwa”

Do szpitala weszli Niemcy szukający powstańców. Na szczęście w porę udało się ich ewakuować. Choć w piwnicach pozostał magazyn broni. Cudem go nie znaleźli. Cudem też do piwnic nie dotarł ogień. Niemcy zabrali więc wszystkich mężczyzn, łącznie z lekarzami.

- Byliśmy przekonani, że zginą. Dyrektor szpitala prof. dr Remigiusz Stankiewicz złożył za ich życie okup. Otrzymał przyrzeczenie, że wrócą. Całą noc modliliśmy się w kaplicy o ich powrót. Wraz z nami modliły się ich rodziny. I rzeczywiście, wrócili na drugi dzień. Towarzyszący im Niemiec powiedział: „Niemieckie słowo więcej znaczy niż wasza modlitwa”. Ale my nie byliśmy o tym przekonani. Wrócili podczas Mszy św. odprawianej przez ks. Ludwika Chodziłę CM, wikariusza parafii Świętego Krzyża. Znalazł się on u nas przypadkowo. Był chory i przyszedł po lekarstwo, ale nie zdążył wrócić do swego punktu przed natarciem Niemców - opowiadała szarytka.

Ściskając w ręku medalik   Po miesiącu od wybuchu powstania sytuacja chorych jeszcze się pogorszyła. Lekarzom i pielęgniarkom nie wolno było dyżurować w nocy. Musieli schodzić do piwnic, spać na podłodze, na posadzce, na ławce, na stole, gdzie się dało. Nawet pod łóżeczkami dzieci. Chorzy tymczasem umierali nocami na czerwonkę. Z najwyższym trudem udawało się zdobyć coś do jedzenia: kaszę i mąkę, z której pieczono placki i chleb bez drożdży. Każda wyprawa po owoce czy jarzyny z ogródków na Powiślu mogła skończyć się śmiercią. Ale głód był silniejszy niż strach przed kulami.

Nie poznałam tego miasta

23 września Niemcy nakazali opuścić szpital. Dzieci wywieziono na ul. Płocką, do Szpitala Wolskiego. Personelowi kazano się wynosić.

Ściskając w ręku medalik   S. Lucyna zmarła w klasztorze szarytek w wieku 103 lat. Tomasz Gołąb /Foto Gość - Szliśmy po gruzach zniszczonej Warszawy, z trudem rozpoznając ulice. Wydawało się nam, że już nic nikomu nie jest potrzebne - leżały pieniądze, węzełki ludzkiego dobytku porzucone przez pędzonych ludzi - nikt ich nie podnosił, każdy miał dosyć własnego ciężaru. Było nas ok. 25 osób: lekarze, szarytki, pielęgniarki świeckie i personel pomocniczy. Szliśmy jako szpital z godłem Czerwonego Krzyża. Szliśmy ze ściśniętym sercem, bez słowa, jak gdyby przez cmentarzysko milionowego miasta. Udało nam się ominąć obóz w Pruszkowie, przez który przechodzili prawie wszyscy wysiedleni mieszkańcy Warszawy – wspomina szarytka. Niemcy czuli jakiś respekt przed kornetem, czyli nakryciem głowy siostry miłosierdzia.

Części personelu udało się przedostać do Ołtarzewa, gdzie pomogli ojcowie pallotyni. Ale znalezienie lokalu na szpital dla dzieci było niemożliwe. W końcu udało się w Grodzisku Mazowieckim, w budynku szkoły przy ul. 3 Maja. Bez wody i ogrzewania. Dlatego zimą 1944 r. lekarze zdecydowali się wyjechać wraz z całym szpitalem w góry, do Bukowiny Tatrzańskiej, przydzielonym przez Niemców pociągiem. Wrócili we wrześniu 1945 roku. Nie poznała tego miasta.

Ściskając w ręku medalik   - Wszędzie stały szkielety wypalonych domów. Ludzi było jeszcze mało. Pamiętam, że idąc Nowym Światem, spotkałam tylko jedną osobę. Nie czuliśmy zmęczenia. Choć stanęliśmy na gruzach zniszczonej Warszawy, byliśmy szczęśliwi – wspomina s. Lucyna Reszczyńska.

Siostra Lucyna Reszczyńska ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo pół roku temu skończyła 101 lat. Właśnie została odznaczona przez prezydenta Andrzeja Dudę za bohaterską postawę i niezwykłą odwagę wykazaną w ratowaniu życia ludzkiego podczas II wojny światowej Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.