Świat widziany opuszkami

Tomasz Gołąb Tomasz Gołąb

publikacja 10.10.2011 18:19

Dziecięce paluszki delikatnie przesuwają się nad wypukłymi punktami systemu Braille’a. Chcę i ja. - Niech pan nawet nie próbuje. Nasze dzieci mają kilkakrotnie bardziej wrażliwe opuszki palców - śmieje się siostra Gabriela.

Świat widziany opuszkami

Hrabianka Róża zatrzasnęła drzwi pokoju. Przez trzy dni nikt nie odważył się do niej wejść. Wiadomość o tym, co usłyszała od doktora Bolesława Gepnera, rozniosła się lotem błyskawicy po całym domu Zofii i Feliksa Czackich. „Wzroku pani nie odzyska, jest bezpowrotnie stracony. Zamiast tego niech pani pomyśli raczej o zajęciu się losem 18 tys. niewidomych w Królestwie Polskim, o których do tej pory nikt się nie zatroszczył”. Jedna okulistyczna diagnoza przesądziła o losie nie tylko tamtego, ale także kilku kolejnych pokoleń w całej Polsce.

Gdy ociemniała hrabianka Róża Czacka wyszła z pokoju po kilkudziesięciu godzinach samotności, była radosna. Kazała spakować walizki, jakby doznała objawienia. Za granicą chciała się uczyć, jak pomagać niewidomym.

Był rok 1898. Gdy wróciła z Paryża, bogatsza o doświadczenia z tamtejszych zakładów opieki i duży bagaż literatury tyflologicznej, oznajmiła rodzicom: chcę poświęcić się pracy dla innych niewidomych. Wiedziała, i od tej pory często powtarzała, jeszcze jedno: niewidomy może być użyteczny. Dlatego od pierwszych chwil dbała o to, by jej podopieczni umieli zrobić wszystko, co potrzebne do samodzielnego funkcjonowania. Tego samego uczy się w Ośrodku w Laskach do dziś.

– Dwa miesiące zajęło nam uczenie naszych dziewcząt posługiwania się nożem i widelcem. Moglibyśmy bez wstydu chodzić z nimi do najlepszych restauracji – śmieje się s. Agata. – Co z tego, skoro gdy pojechały do domu, rodzice – oczywiście z miłości – zaczęli je karmić sami?

Siostra Agata jest jedną z dwustu sióstr franciszkanek służebnic Krzyża, ze zgromadzenia, które w 1918 r. matka Elżbieta Czacka powołała do opieki nad ociemniałymi. Zajmuje się kilkunastoma dziewczętami w wieku 9–12 lat, jedną z kilkunastu grup, które na stałe mieszkają w laskowskich internatach. Siostra Agata w Laskach spędziła ostatnie 35 lat, z krótką przerwą na pracę w Indiach. Przyznaje – jest wymagająca. Ale to dzięki temu niewidome dziewczyny mają szansę nauczyć się po sobie sprzątać, prać, gotować. Same prasują ubrania, nakrywają do stołu, dbają o porządek w szafach. Będą mogły w miarę normalnie żyć.

– Ostatnio zapragnęły stepować, a w środę będą robić ciasto – chwali franciszkanka, poprawiając bluzki w jednej z szaf. W świecie, w którym wszystko zależy od tego, co spotkają dłonie, ubranie złożone grzbietem w drugą stronę może narobić niezłego bigosu. – Dla nas zapięcie guzika to pestka. Ale dla niewidomego to zbiór wielu czynności, których opanowanie może zabrać nawet kilka tygodni.

Laski to dziś ponad 60 hektarów terenu, 70 budynków. W najnowszym – archiwum, które stoi niemal w centrum zakładu – gromadzona będzie cała historia liczącego równe 100 lat Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Jest przedszkole, podstawówka, szkoły specjalne, zawodowe, warsztaty, Dom św. Rafała dla chorych i starszych sióstr, i „Mały Watykan”, w którym ponoć mieszkał nuncjusz Achilles Ratti, późniejszy papież. Są trzy biblioteki, własna drukarnia i pracownia adaptacji książek, w której królową od kilkudziesięciu lat jest niewidoma siostra Hieronima, wpędzająca w kompleksy młodsze pokolenia znajomością literatury i komputerów. To ona w PRL-u wymykała się do Niemiec, by drukować potajemnie m.in. zapisane brajlem księgi Pisma Świętego. Właśnie skończyła „przepisywanie” „Władcy Pierścieni”. Wytłoczona sześciopunktowym zapisem książka mieści się w 20 tomach. W Laskach są też: dom rekolekcyjny, a nawet basen i stajnia dla podarowanych ośrodkowi koni, bardzo przydatnych w rehabilitacji dzieci, które oprócz braku wzroku nierzadko cierpią z powodu sprzężonych niepełnosprawności.

Ale w Laskach przede wszystkim jest kaplica. Bo dzieło powołane przez matkę Czacką od początku miało prowadzić nie tylko ludzi cierpiących na ślepotę fizyczną. Kaplica jest najprostsza z możliwych: wyciosana ze zwykłych sosnowych bali, których zapach, wymieszany z wonią naturalnych świec, zna każdy, kto kolanami żłobił w drewnianej podłodze niewielkie wgłębienia. Na ścianach nie ma fresków, bo ks. Korniłowicz nauczał, że to prezbiterium ma skupiać całą uwagę uczestników liturgii. Może też dlatego od kilkudziesięciu lat mała kapliczka ściąga właśnie tu pragnących duchowego wytchnienia, ucieczki w ciszę albo po prostu… poszukujących.

Dzieło w Laskach to dziś małe miasteczko. Idąc po jego ścieżkach, co chwila słychać pobożne: „Przez Krzyż”. Pięknie śpiewają też ptaki. Matka Czacka mówiła, że bez wiary krzyża ślepoty się nie udźwignie.

Z domu przy kaplicy wyjeżdżają właśnie dwie balie (tak!) tartych buraków. W placówkach dzieła pracuje dziś 550 pracowników. Armia ludzi, którym trzeba zapewnić jako takie warunki życia. Matka – jako hrabianka przyzwyczajona do luksusu – jako s. Elżbieta nie dbała o wygody. Jeśli trzeba było, sypiała na podłodze. W kwestiach finansowych bezgranicznie ufała Opatrzności i ludziom dobrej woli. Tych przy Laskach było zawsze tylu, że wystarczało.

– Tak jest do dziś. Jestem świadkiem wielu cudów – śmieje się s. Gabriela, odpowiedzialna za finanse towarzystwa. Listy dobrodziejów w poszczególnych budynkach rzeczywiście ledwo mieszczą się na ścianach. Choć oczywiście potrzeby są przeogromne. – Taka specjalna klawiatura, linijka z punkcikami, które wysuwają się zgodnie z systemem brajla, kosztuje prawie tyle, ile samochód – mówi s. Hieronima. A to głównie dzięki nim niewidome dzieci mogą korzystać z komputerów i odczytywać zawartość ekranu pod swoimi palcami.

Jedna z takich klawiatur zamontowana jest w centralce telefonicznej. Zbyszek Kaczmarczyk obsługuje ją od 1992 roku. Ma w głowie wszystkie 400 numerów w Laskach i dziesiątki innych, których potrzebują niewidomi, spieszący się na przykład na pociąg. – Pan Bóg dał świetną pamięć. Marzyłem, żeby być telefonistą – mówi. Do Lasek trafił w 1981 r., z Krakowa. Przyjęto go do pierwszej klasy i został do dziś. – Ale pierwsza klasa to późno. Im wcześniej dziecko trafi pod naszą opiekę, tym lepiej – mówi s. Benita, kierownik przedszkola i działu wczesnej interwencji.

To ona najczęściej rozmawia z rodzicami, którzy już wiedzą, że medycyna w przypadku ich dzieci zrobiła wszystko, co możliwe, ale wciąż nie mają pojęcia, jak z tym dalej żyć. – Wszyscy rodzice na wiadomość o tym, że ich dziecko nie będzie widzieć, doznają szoku. Wlewamy w ich serca nadzieję, że nie wszystko stracone – mówi s. Benita.

Po spotkaniu z psychologiem, fizjoterapeutą i terapeutą w pracowni ratowania resztek wzroku często wyjeżdżają z myślą: Boże, jak dobrze, że tu trafiliśmy. Potem kilka razy w roku wracają na tygodniowe turnusy. Pięciolatki mogą zostać w przedszkolu z internatem.

W trzech grupach uczy się 17 dzieci. W jasnym pokoju, pełnym kolorowych zabawek, psycholog ma zajęcia z Krystianem i jego mamą, Kingą. Jak na sześciolatka, który przeszedł 17 kuracji chemioterapią i walkę o oko zaatakowane siatkówczakiem, chłopiec jest wyjątkowo pogodny.

– Wierzę, że będzie dobrze. Choroba Krystiana nauczyła nas cieszyć się dniem dzisiejszym. Wiem, że jego życie ma sens i że może zmienić życie kogoś innego. Sama się modlę, żebym umiała to zrozumieć i pokazać innym. Bo w tym życiu nic nie jest nasze, ani łany zbóż, które huragan może zabrać, ani dzieci.