Dziewczyny z Wołynia

Agnieszka Kurek-Zajączkowska

publikacja 17.07.2018 00:04

Janina Kalinowska przeżyła, bo przygniotło ją ciało zastrzelonej matki. Helenie Ciszek schronienie zaproponowała ukraińska sąsiadka, gdy w Wigilię banderowcy zbliżali się do wsi. Alfredzie Madziak udało się uciec, ale widziała jak siostry i tatę bito łopatą, dźgano widłami, kopano i okładano kolbami karabinów. Losy dziewięciu dziewczynek z Wołynia opisała Anna Herbich.

Dziewczyny z Wołynia Janina Wójcik z autorką książki Anną Herbich Agnieszka Kurek-Zajączkowska /Foto Gość

Historie kobiet łączy jedno. Mimo piekła, które przeszły w młodym wieku, potrafiły poskładać sobie życie od nowa.

– Były pozostawione same sobie. Niektóre trafiły do sierocińca. Nie doświadczyły opieki psychologa. Odnalazły jednak w sobie siłę, by trwać. Wyszły za mąż, urodziły dzieci. Wyjazd w rodzinne strony przez wiele lat był dla nich trudny, także z powodów formalnych. Traumatyczne obrazy z rzezi pozostały w ich pamięci do dziś – mówiła w Przystanku Historia na spotkaniu promujący książkę „Dziewczyny z Wołynia” jej autorka Anna Herbich.

Zauważyła, że ich wspomnienia są często jedyną pozostałością po ludobójstwie. - Na Wołyniu jest wiele dołów śmierci, które nie są nawet oznaczone. Stowarzyszenie Upamiętniania Polaków Pomordowanych na Wołyniu, którego prezesem jest Janina Kalinowska, jedna z bohaterek książki, stawiało krzyże w miejscach kaźni. Od roku nawet tego robić nie może. Zostały też wstrzymane ekshumacje. Obecnie miejsca mordu są często porośnięte lasem lub łąkami. Banderowcy nie tylko bestialsko mordowali ludzie, ale także palili domostwa, rabowali mienie czy wyrywali sady, bo chcieli zniszczyć wszelkie ślady polskości – przypomniała.

Dziewczyny z Wołynia   Helena Lipczyńska (urodzona w 1935 r.) doskonale pamięta niedolę wołyńską. Gdy z rodzicami uciekali wozem przez las, na drzewach wisiały kobiety z obciętymi piersiami Agnieszka Kurek-Zajączkowska /Foto Gość Potwierdziła to uczestnicząca w spotkaniu Janina Wójcik, Kresowianka, której losy znalazły się na kartach książki.

– Miejscowość Zasmyki, gdzie przebywałam, miała dobrze rozwiniętą samoobronę. Była kolebką 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Tu ciągnęli ludzie z okolicznych wsi. 16 stycznia 1944 r. od strony północnej napadli na nas Ukraińcy z Niemcami. Spalili połowę wsi, aż do kościoła. Z mamusią uciekłam do lasu. Zima była mroźna i śnieżna. Do domu już nie wróciłyśmy. Schronienie dali nam Czesi w Kubiczowie. Przyjęli nas serdecznie. Grzegorz Fedorowski, lekarz z pogotowia ratunkowego przy ul. Hożej w Warszawie, zorganizował szpital polowy. Zostałam sanitariuszką, a że nie bałam się widoku krwi, jako instrumentariuszka pomagałam przy operacjach. Jako siedemnastolatka złożyłam przysięgę na wierność AK. Naszym chłopcom zostało zakazane mordowanie kobiet, dzieci czy starców. Gdy zbliżał się front, szpital został zlikwidowany, a my pojechaliśmy do cioci w Midzikowie. Moja najbliższa rodzina ocalała. W Zasmykach po Polakach nie ma śladu, z wyjątkiem plebanii. W latach ‘90 wybudowaliśmy przepiękna kaplicę, którą w 2002 r. uroczyście poświęcono – mówiła.

Pytana o motywy przystąpienia do AK wskazała na patriotyczne wychowanie w szkole. - Ci, którzy przychodzili do Zasmyk, byli młodzi i zostali wychowani w duchu patriotycznym. Garnęli się do walki o ojczyznę – wyjaśniła.

Książka jest nie tylko opisem ludobójstwa, ale także wspomnieniem przedwojennego życia na Wołyniu. – Kobiety pamiętają Wołyń jako krainę niesamowicie piękną, pełną zapachów i smaków. Wprowadzają nas do świata, którego już nie ma. Opisują szczęśliwe dzieciństwo kiedy rodziny były jeszcze razem. Przedstawiają obraz wielokulturowego życia w zgodzie. Mówią o zwyczajach, zabawach, gusłach i przesądach – zaakcentowała autorka.

– Urodziłam się w 1935 r. Mieszkaliśmy na pięknym jeziorem. Spotykaliśmy się wieczorami, by tańczyć i śpiewać. Polacy, Ukraińcy, Czesi i Żydzi. Mój tata miał sześciu chrześniaków Ukraińców. Mimo, że był chłopem, umiał czytać i był szanowany we wsi. Ludzie przychodzili do niego po radę. Jak jeszcze przed wojną palił się nasz stary dom, uratowali go Ukraińcy - opowiadała Helena Lipczyńska, kuzynka Janiny Wójcik.

Przyznała, że choć nie chowa urazy do Ukraińców, to żyłoby jej się lżej, gdyby współcześni przyznali się do popełnionych przez ich przodków czynów i przeprosili za nie. – Wiara w Boga pozwala mi żyć. Rozumiem, że oprawcy Polaków już prawie wymarli. Dzisiejsze pokolenie Ukraińców nie jest winne rzezi. Niemniej jednak skrucha z ich strony, byłaby opowiedzeniem się za prawdą – przyznała.