Szli do szpitali i DPS-ów. Zakonni wolontariusze w covidowych czasach

Joanna Jureczko-Wilk Joanna Jureczko-Wilk

publikacja 02.02.2021 10:32

- To były najpiękniejsze dni mojego zakonnego powołania. Czysta Ewangelia, bez domieszek - przyznaje br. Tadeusz Lihs, jeden z kilkuset zakonników i zakonnic, którzy w czasie pandemii dobrowolnie zgłosili się do pracy wśród chorych i zakażonych.

„Chorzy na COVID-19 oraz ich rodziny potrzebują wsparcia duchowego i psychologicznego - uważa rekolekcjonista o. Maciej Ziębiec CSsR, który w czasie pandemii posługuje jako kapelan w szpitalu tymczasowym na PGE Narodowym w Warszawie. „Chorzy na COVID-19 oraz ich rodziny potrzebują wsparcia duchowego i psychologicznego - uważa rekolekcjonista o. Maciej Ziębiec CSsR, który w czasie pandemii posługuje jako kapelan w szpitalu tymczasowym na PGE Narodowym w Warszawie.
Tomasz Gołąb /Foto Gość

Z zawodu rzeźnik, z powołania misjonarz klaretyn, a obecnie prowincjalny ekonom w Warszawie, o pomocy chorym, zwłaszcza tym obłożnie, miał pojęcie mgliste. Ale kiedy wiosną domy pomocy społecznej z mocno przerzedzoną kadrą słały rozpaczliwe prośby o wolontariuszy, bez wahania zgłosił się do prowincjała, a ten pobłogosławił go na drogę. Od maja do września pomagał w pięciu DPS-ach: w Kaliszu, Starachowicach, Michowie, Zdunach i Poznaniu.

- Jedna z opiekunek powiedziała mi, że jak usłyszała o zakonnikach w jej placówce, to ze zgrozą pomyślała: „Teraz to zdrowaśki będziemy klepać, a tu tyle roboty!”. A potem była zaskoczona, bo wszyscy pracowaliśmy ramię w ramię bez taryfy ulgowej. Byliśmy do dyspozycji chorych 24 godziny na dobę - mówi br. Tadeusz Lihs CMF.

Nikt dokładnie nie wie, ilu zakonników i zakonnic w najtrudniejszych momentach epidemii zgłosiło się do pracy wolontaryjnej w szpitalach, DPS-ach i innych placówkach opiekuńczych cierpiących w tamtym czasie na olbrzymie braki kadrowe. Z pomocą ruszyli ojcowie, bracia, siostry, klerycy…

Pod koniec kwietnia Konferencja Wyższych Przełożonych Żeńskich Zgromadzeń Zakonnych podliczyła, że oprócz 1535 sióstr pracujących w placówkach medycznych i opiekuńczych na co dzień, w okresie pandemii dodatkowo zgłosiło się do nich 377 zakonnic. A był to przecież dopiero początek pandemicznych problemów. Potem prośby o pomoc napływały nie tylko do WPŻZZ, ale też bezpośrednio do konkretnych zgromadzeń i było ich tak dużo, że nikt już nie liczył.

Podobnie apele nadchodziły do zgromadzeń męskich. - Zamierzamy latem, kiedy po szczepieniach sytuacja w palcówkach opiekuńczych i szpitalach będzie już stabilna, zebrać informacje o zakonnikach, którzy pomagali w czasie pandemii. Wiosną na pierwsze nasze prośby o pomoc od razu odpowiedziało 150 zakonników. Potem już nie liczyliśmy tych kontaktów. Powstała lista chętnych ojców i braci, którzy gdy tylko była taka potrzeba, jechali z pomocą, nawet z jednego krańca Polski na drugi - mówi o. Robert Wawrzeniecki OMI, dyrektor Forum Współpracy Międzyzakonnej.

W kwietniu ubiegłego roku felicjanka s. Anna Maria Zabieglik zgłosiła się jako jedna z ponad 20 sióstr wolontariuszek do Mazowieckiego Szpitala Bródnowskiego. Sytuacja kadrowa placówki pracującej w trybie ostrego dyżuru była wtedy trudna, bo na 1800 pracowników, ponad 400 przebywało w izolacji, na kwarantannie, na zwolnieniach lekarskich czy opiekuńczych na dzieci. Każde ręce do pracy były na wagę złota.

Siostra Anna Maria przez dwanaście godzin dyżurowała na oddziale gastroenterologii, a potem wracała do swojego klasztoru w Marysinie Wawerskim. Żeby nie narażać zdrowia współsióstr, zdecydowała się nocować w prowadzonej przez felicjanki świetlicy socjoterapeutycznej, która wtedy ze względu na lockdown stała opustoszała.

- Pomagałyśmy personelowi przy toaletach pacjentów, karmieniu, notowaniu temperatury, ciśnienia, ilości oddanego moczu, biegałyśmy do laboratorium, woziłyśmy ludzi na różne badania, robiłyśmy im zakupy i donosiły paczki od rodzin - wspomina zakonnica.

Ze względu na epidemię i wstrzymanie odwiedzin w szpitalach, dla chorych był to szczególnie trudny czas. Najbliżsi nie mogli się nimi zaopiekować, podtrzymać na duchu, a czasami nawet skontaktować.

- Starałyśmy się zajmować pacjentami jak rodzina - dodaje felicjanka. Siostry pożyczały im swoje telefony, żeby mogli porozmawiać z bliskimi, przynosiły z kiosku ulubioną gazetę, nakładały im ciepłe skarpety, kiedy pod kołdrą marzły nogi, i trzymały za rękę, gdy samotność szczególnie dawała się we znaki. „Dobra z siostry kobieta. Powinna dostać siostra podwyżkę” - słyszała czasami schowana pod kombinezonem i goglami s. Anna Maria, bo wielu pacjentów myślało, że po sali kręci się pielęgniarka, a nie siostra zakonna.

Ona zaś o swoim zakonnym powołaniu nie zapomniała, nawet biegając w dół i w górę przez siedem szpitalnych pięter. W niedziele starała się być w salach chorych już przed godz. 7 i z własnego kieszonkowego tym, którzy chcieli, opłacała i włączała telewizor z transmisją Mszy św. z sanktuarium w Łagiewnikach.

Rozdawała różańce, obrazki, broszury, katolickie gazety. I dużo rozmawiała, bo choroba często zbliża ludzi do Boga, każe się zastanowić na własnym życiem i śmiercią. Modliła się z pacjentami Koronką do Miłosierdzia Bożego, niektórym pomagała przygotować się do spowiedzi po latach, innym - przyjąć sakrament chorych. Kiedy widziała, że śmierć jest blisko, wzywała kapelana z sakramentami.

W zakonnym wolontariacie nie brakowało też momentów trudnych, szczególnie kiedy przez placówki przetaczała się fala zakażeń i spowodowanych nim zgonów.

- COVID-19 to groźna i nieprzewidywalna choroba. Pamiętam 90-latkę, która codziennie łykała garść tabletek i przeszła zakażenie bezobjawowo, i znacznie od nich młodszych podopiecznych, którzy szybko gaśli. W wielu przypadkach, czuwając przy chorych, czułem się tak, jakbym uczestniczył w drodze krzyżowej Jezusa - mówi br. Tadeusz Lihs CMF.

Ale dodaje, że bywało też wzruszająco, a niekiedy wręcz zabawnie.

Na przykład, gdy w DPS w Zdunach dzieci z upośledzeniem umysłowym na widok opiekujących się nimi szarytek - zamaskowanych, ubranych w kombinezony i gogle, zaczęły głośno modlić się o ich zdrowie, bo myślały, że siostrom coś złego się stało.

- Zapamiętam starszego mężczyznę, który wypowiadał już tylko jedno słowo: „dziękuję”. I za dosłownie najmniejszą rzecz, dziękował. Jak dobrym musiał być człowiekiem, skoro w swojej  ciężkiej chorobie, w niepamięci, zachował tylko to jedno słowo - wspomina ze wzruszeniem klaretyn. I podsumowuje tamten czas: - Było fizyczne zmęczenie, ale w środku czułem wielką radość z pomagania. Jezus dawał nam siłę i odsuwał lęk. Bogu dziękuję za ten błogosławiony czas.

Na początku kwietnia ognisko koronawirusa rozwinęło się w Ośrodku Działalności Leczniczej Caritas Archidiecezji Warszawskiej, przy Krakowskim Przedmieściu. Zakażeni byli obłożnie chorzy pacjenci, chorował personel.

Na nic zdały się nakazy pracy, wydane przez wojewodę. Mimo próśb nie udało się pozyskać dodatkowego personelu. Wtedy na ratunek pospieszyło kilkunastu wolontariuszy zakonnych (sióstr służebniczek, dominikanek, franciszkanek, nazaretanek, pasterzanek, albertynek, benedyktynek misjonarek, karmelitanek Dzieciątka Jezus, michalitek, sióstr Sług Jezusa i małych Sióstr Jezusa, a także kleryków seminariów księży jezuitów oraz misjonarzy) oraz świeckich.

. Jednym z nich był z wykształcenia lekarz br. Łukasz Dmowski OH, prowincjał Zakonu Szpitalnego św. Jana Bożego. Przyszedł na wolontariat, a potem w placówce Caritas już pozostał. Do teraz pomaga w hospicjum stacjonarnym i na oddziałach opieki długoterminowej.

- To było doświadczenie, które skonfrontowało mnie z własnym powołaniem - ocenia. - Jako bonifratrzy, oprócz ślubu czystości, ubóstwa i posłuszeństwa, składamy też czwarty: szpitalnictwa, który zobowiązuje nas do szczególnej otwartości na potrzeby drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego, dotkniętego chorobą, niepełnosprawnością. Praktykując ten ślub, jesteśmy gotowi nawet do poniesienia ofiary z własnego życia. Patrząc na fachowość, cierpliwość, olbrzymie zaangażowanie i poświecenie lekarzy, pielęgniarek i innego personelu oraz świeckich wolontariuszy, godzinami pracujących w skafandrach, gdy pot lał się im po plecach, na ich czytelne świadectwo w tym trudnym czasie, pytałem siebie: na ile ja, bonifrater, staram się odpowiedzieć na potrzeby pacjentów? - przyznaje prowincjał polskich bonifratrów.

Piękne przykłady niezwykłego poświęcenia wcale nie były rzadkie.

- Z podziwem patrzyłem na świeckich opiekunów. Na dyrektora jednej z placówek, który gdy brakowało personelu pozostał ze swoimi podopiecznymi i przez miesiąc spał na łóżku polowym w swoim biurze - wspomina br. Tadeusz Lihs CMF. - Oni mają swoje rodziny, o które też się boją i wobec których mają obowiązki, a w pracy byli gotowi na wielkie poświęcenia. Pamiętam pielęgniarkę - mamę sześciorga małych dzieci, która po kwarantannie od razu wróciła do pracy w DPS, bo jak mówiła, nie mogłaby opuścić swoich babć i dziadków. Inne, same już zakażone koronawirusem, czujące się dobrze, nie korzystały ze zwolnień lekarskich, ale szły pracować do oddziałów, gdzie leżeli zakażeni podopieczni. Dla mnie, zakonnika to było poruszające świadectwo miłości bliźniego. I tego, że w czasie tak trudnym, jak epidemia, uchroniliśmy nasze człowieczeństwo - przyznaje klaretyn.