Wierzą, że to matka Czacka wymodliła mu drugie życie

Tomasz Gołąb Tomasz Gołąb

publikacja 09.09.2021 15:41

Tę historię Jerzy opowiedział tylko "Gościowi Niedzielnemu". Lekarze nie mogli uwierzyć, że ktoś, kogo reanimowali przez 1,5 godziny, po czterech dniach wstał o własnych siłach.

Wierzą, że to matka Czacka wymodliła mu drugie życie Nikt nie dawał nadziei, że Jerzy przeżyje porażenie prądem o napięciu 360 V. Pewnie w głowie nie mieściło się też nikomu, że może potem normalnie żyć i pracować. Mimo to, siostry z Lasek podjęły natychmiast intensywną modlitwę. A on nawet nie doświadczył bólu, a po czterech dniach samodzielnie wstał z łóżka. Tomasz Gołąb /Foto Gość

Doktor ze szpitala w Łańcucie, gdzie Jerzy trafił zaraz po wypadku, aż oparł się o futrynę drzwi. Przyglądał się długo i wnikliwie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się, by tak szybko wracał do zdrowia ktoś, kogo ledwie pięć dni wcześniej reanimował przez półtorej godziny i komu udało się przywrócić krążenie krwi do obrzękniętych płuc i mózgu. Tymczasem Jerzy o własnych siłach stał przed nim, jakby nic się nie wydarzyło.

27 lipca 1998 r. Jerzy miał mieć wolny dzień. Nie mógł jednak odmówić szwagrowi, który prosił o pomoc przy wykonaniu zlecenia w jego firmie budowlanej. Zadanie było proste, chodziło o odwierty pod słupki ogrodzeniowe na jednej z działek w okolicy. Jerzy pamięta, że przyjechał do pracy i złapał za ręczny świder. Pracy przyglądał się właściciel działki. Szło dobrze, więc powiedział żonie, że będzie niedługo z powrotem. Ale coś poszło nie tak. Obudził się – wbrew lekarskim prognozom – trzy dni później na OIOM-ie rzeszowskiego szpitala.

Kabel elektryczny na polu miał leżeć pół metra dalej. Stojący w pobliżu szwagier usłyszał nagle rozdzierający krzyk. Nie zapomni go do końca życia, podobnie jak widoku Jerzego, którego dłonie zacisnęły się na rękojeści świdra. Widział, jak ogromny ból przeszył twarz Jerzego i skurczył jego mięśnie. Odciągnął go ostrożnie. Domyślił się, że musiał trafić na przewód i że porażenie prądem wysokiego napięcia 360 V może skończyć się źle. Do czasu przyjazdu karetki reanimował go na zmianę z właścicielem terenu. Cztery kilometry z Łańcuta karetka pokonała w mig.

Policjant, który poinformował Elżbietę o wypadku męża, uprzedzał, że stan jest krytyczny i że musi się spieszyć, jeśli chce zobaczyć go żywego. Kiedy kobieta wbiegła na oddział, została poproszona przez lekarza do sali, gdzie trwała reanimacja Jerzego. Lekarz poprosił, by coś do niego mówiła, cokolwiek. Ale nie była w stanie wykrztusić nawet słowa. Pobladła jedynie i usłyszała, by opuścić salę. Reanimacja trwała bardzo długo. Lekarz mówił, że jeśli uda się „złapać męża na respirator”, to zostanie odwieziony do Szpitala Wojewódzkiego w Rzeszowie na OIOM.

Jeszcze w drodze do szpitala dzwoniła do swoich sióstr. Błagała o modlitwę za Jurka. Niemal natychmiast podjęto nowennę za wstawiennictwem m. Elżbiety Róży Czackiej u Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach i józefitek z Krakowa, do których należały dwie rodzone siostry Elżbiety. Na drugi dzień zjawiły się też w Łańcucie.

Jerzy i Elżbieta byli cztery lata po ślubie. To dla niej przeprowadził się na Podkarpacie. Ich syn miał wtedy 2,5 roku. Młodej żonie zawalił się świat. Przepłakała kilka nocy.

– Będąc na oddziale w Łańcucie, gdzie trwała akcja reanimacyjna, doświadczyłem opuszczenia ciała i mogłem spoglądać na całą akcję z góry. Patrzyłem na Elę stojącą na szpitalnym korytarzu i nie rozumiałem, czemu płacze. Mnie w tym czasie było przecież tak dobrze... – wspomina Jurek.

Widział zespół lekarzy, którzy nadludzkim wysiłkiem starali się przywrócić mu funkcje życiowe. Obrzęknięte płuca nie mieściły się niemal w klatce piersiowej. Podobnie mózg, serce i inne organy, które wyglądały jak poparzone i były mocno opuchnięte. Lekarze nie chcieli wypowiadać się o rokowaniach, ale ich twarze mówiły same za siebie.

Elżbieta modliła się w tym czasie w kaplicy obok, przed obrazem Jezusa Miłosiernego, błagając o życie i zdrowie dla męża. Lekarzom po długim czasie reanimacji udało się podłączyć Jerzego do respiratora. Tak przewieziono go do szpitala wojewódzkiego. Rentgen pokazał plamiste zacienienia na płucach (być może efekt ognisk pourazowych lub zapalnych). Był wciąż na granicy śmierci. Ale otaczała go modlitwa.

Po trzech dniach w śpiączce, w trakcie nowenny w Laskach i modlitewnego szturmu w Krakowie, Jerzy odzyskał świadomość. Czwartego dnia stanął o własnych siłach, wprawiając lekarzy i innych pacjentów w osłupienie. Ordynator stwierdził, że musi mieć niezłego orędownika w niebie.

– Jestem absolutnie przekonana, że wyzdrowienie Jurka miało miejsce dzięki interwencji matki Czackiej – mówi s. Judyta, dziś przełożona generalna Franciszkanek Służebnic Krzyża.

– Po wybudzeniu cały czas się śmiał, a ja w swoim przerażeniu i radości pytałam lekarza dyżurnego, czy tak mu już zostanie. „Niech się pani cieszy, że w ogóle się obudził” – usłyszałam – wspomina Elżbieta.

Każdy dzień przynosił spektakularną poprawę. Po pięciu dniach od wypadku na oddziale intensywnej opieki medycznej pacjenta ponownie skierowano do Łańcuta, na oddział wewnętrzny, na dalsze leczenie. To wtedy zobaczył go ponownie doktor, który go reanimował. 5 sierpnia wypisał go do domu, mówiąc jeszcze, by czym prędzej nawiedził Jasną Górę. Najlepiej na kolanach.

Opuszczał szpital, jakby nigdy nie przeżył porażenia prądem i jakby kilka dni temu nie musiał stoczyć walki o życie.

– Nie miałem nawet śladów poparzeń na rękach. Może bolała mnie nieco klatka piersiowa. To wszystko, ale nie pamiętałem żadnego innego bólu – ani z chwili wypadku, ani później. Także po przebudzeniu nie miałem żadnych dolegliwości. Niezwykłe jak na kogoś, komu stanęło serce, kogo przywieziono w krytycznym stanie z obrzękiem mózgu, płuc i innych narządów wewnętrznych. Poprawa zdrowia następowała bardzo szybko, ale do dziś ten dramatyczny rozdział mojego życia znam tylko z opowieści – wspomina.

Wypadek Jerzego istotnie zmienił życie całej rodziny. On nie mógł znaleźć zatrudnienia, więc pracę musiała podjąć pani Elżbieta, ale od wypadku mieli poczucie, że w najtrudniejszych sytuacjach nie są sami. – Nigdy nie miałem wątpliwości, że to matka Czacka i nowenna sióstr franciszkanek z Lasek przyczyniły się do mojego wyzdrowienia – mówi Jurek. Wierzy, że w życiu nie ma przypadków i każdy musi sam „dojść do swojego miejsca”. – A myśmy trafili do Lasek – dodaje.

Już kilka tygodni po wypadku, podczas wizyty w Laskach u rodzonej siostry Elżbiety, nawiedzili grób matki Czackiej na niewielkim cmentarzu w Laskach, na terenie ośrodka dla niewidomych. Dziękowali przez łzy. Teraz mają okazję modlić się przy jej sarkofagu znacznie częściej.

20 lat temu Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża szukało kogoś na etat kierowcy. Nie zastanawiali się długo nad przeprowadzką, choć to 350 km od wszystkiego, co mieli.

– Wypadek Elżbiety Róży Czackiej też wszystko w jej życiu zmienił. Zostawiła to, co miała, by trafić do Lasek. Widocznie nam też to było pisane. Odbieramy to jako kolejną łaskę – uważa Elżbieta. Sama często przyzywa wstawiennictwa wypróbowanej orędowniczki. Powierza jej najtrudniejsze sprawy i modli się, by jej bliscy i ona sama nigdy nie odeszli od Boga tak daleko, by nie można było wrócić.

Sprowadzili się do Lasek – najpierw on, potem Elżbieta z dziećmi. Zamieszkali na terenie ośrodka dla niewidomych. W domu mają obraz m. Elżbiety Róży Czackiej, poprzez którą zanoszą swoje prośby i podziękowania za otrzymane łaski Bogu i Matce Bożej.

– Bardzo się cieszę, że będzie błogosławioną. Niech wszyscy dowiedzą się, jak dobrym, wspaniałym człowiekiem była i jak teraz potrafi być skuteczną orędowniczką w potrzebie – podkreśla Jerzy, który będzie świadkiem wyniesienia jej na ołtarze podczas uroczystości w Świątyni Opatrzności Bożej.

Mieli okazję spotkać jeszcze wielu współpracowników matki Czackiej, którzy opowiadali im o niewidomej hrabiance, która umiała otwierać oczy duszy i która potrafiła słuchać jak nikt inny. Poznali też ks. Tadeusza Fedorowicza, który także umarł w opinii świętości. Jurek niósł jego trumnę z domu rekolekcyjnego do kaplicy Matki Bożej Anielskiej, gdzie odprawiona była Msza św. pogrzebowa.

Elżbieta pracuje w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Laskach jako tyflopedagog.

Lekarze uprzedzali, że po wypadku Jerzego małżonkowie nie będą mieli więcej dzieci, ale pięć lat później na świat przyszło ich drugie dziecko – córka, która skończyła właśnie 18 lat.

– Niech mi ktoś powie, że cuda się nie zdarzają – śmieje się Elżbieta. Jej wpis rozpoczyna księgę, której drugi tom właśnie zapełnia się kolejnymi świadectwami łask wymodlonych u nowej błogosławionej.