Kard. Józef Glemp przeprowadził Polskę jak Mojżesz przez Czerwone Morze komunizmu. Czy można to było zrobić lepiej? Krytyków nie brakuje, ale z perspektywy lat widać więcej i wyraźniej. Był człowiekiem Opatrzności.
Zmarł w ciszy: bez medialnego szumu, błysków fleszy, od których przez z górą 30 lat bolały go oczy, w wielkiej pokorze… Takie było jego całe życie, chociaż Opatrzność postawiła go na czele polskiego Kościoła, a jego los związała z największymi ludźmi jego epoki. Jemu też Boża Opatrzność wyznaczyła wielką historyczną rolę, choć gotów jestem założyć się, że sam do tej roli się nie pchał. I nie zbierał za życia za nią laurów.
Przeprowadził Polskę jak Mojżesz przez Czerwone Morze komunizmu. Czy można to było zrobić lepiej? Krytyków mnóstwo: za to, że apelował o nierozlewanie polskiej krwi w trudnym czasie stanu wojennego (co do dziś niektórzy odbierają jako chęć układania się z ówczesnymi władzami); za śmierć ks. Jerzego Popiełuszki (bo nie wysłał go na studia do Rzymu, odsuwając go od działalności duszpasterskiej na Żoliborzu); bo poparł integrację Polski z Unią Europejską (ktoś na murze kurii wymalował wówczas sprayem: „Zdrajca Tysiąclecia”); o budowanie Świątyni Opatrzności Bożej w chwili, „gdy kryzys, gdy kościołów mnóstwo, gdy tyle innych potrzeb”.
Czy kardynała Józefa Glempa to bolało? Pewnie, że tak. Widać to było po nim. Ale zapewne był zbyt dobry, by chować urazę. W końcu dewiza biskupia, życiowe motto, zobowiązujące do miłosierdzia w sprawiedliwości nosił nie tylko na prymasowskiej mitrze. Tej dobroci zresztą było zawsze więcej, niż wynikającej z prawniczego wykształcenia skrupulatności. Mogą o tym zaświadczyć rzesze warszawskich kapłanów, których wyświęcił i dla których był nawet bardziej matką niż ojcem.
W kardynale Józefie żegnamy wielkiego świadka pontyfikatu Jana Pawła II, który obdarzał go niezwykłym zaufaniem. Ale też człowieka-epokę, któremu archidiecezja warszawska zawdzięcza organizację tylu papieskich pielgrzymek do Ojczyzny, co najmniej połowę z istniejących dziś parafii, większość posługujących dziś kapłanów, dziesiątki tysięcy stron krzepiących homilii, wygłaszanych nieraz po kilka każdego dnia. Nawet jeśli nam dziennikarzom sprawiały często problem, bo nie od razu dało się chwycić Jego myśl.
Był łącznikiem między kard. Stefanem Wyszyńskim, Prymasem Tysiąclecia i Kościołem XXI wieku. Człowiekiem, który przeprowadził polski Kościół przez najtrudniejsze czasy. Prymasem dialogu i człowiekiem miłosierdzia, który nie bał się stawić czoła ani komunistom, ani liberałom. I ostatnim, wyrazistym liderem Kościoła w Polsce.