Bezpłodne pary będą mogły ubiegać się o zabieg, który zrefundują moje podatki. Moje dziecko muszę leczyć prywatnie...
Początek wiosny, który przypomina ostrą zimę. W efekcie wirusy i zapalenia wszelkich dróg oddechowych, gardła i uszu, szaleją. Szaleją w zakładach pracy, przedszkolach, szkołach. Sama od kilku dni zmagam się z wirusem, który na szczęście jednak da się stłumić lekiem przeciwgorączkowym. Gorzej z dziećmi. Syn od trzech dni leży plackiem. Katar przeszedł w kaszel, kaszel w ostry kaszel. Potem temperatura. Ostra. Dziecko jest do tego alergikiem, więc wiele zwyczajowo przyjaznych leków, niestety odpada.
Więc do lekarza. Telefon do przychodni, tuż pod Warszawą. Bardzo miła pani - tłumaczy, że na dziś już numerków brak. Na jutro też. I na pojutrze. - To co ja mam z chorym mocno dzieckiem robić? - Może do poradni dla dorosłych, bo tam jest lekarz rodzinny? Dobrze więc. Telefon do poradni dla dorosłych. Lekarz rodzinny może syna "obejrzeć" w... poniedziałek. No chyba, że ktoś z czekających w kolejce cudem ozdrowieje, zawiadomi przychodnię, więc wtedy "uda się z listy rezerwowych". Czy ja śnię? Jeszcze mogę próbować zrozumieć kilkudniowe kolejki do lekarzy specjalistów. (Gorzej pojąć kolejki ponad roczne w niektórych miejscowościach np. do endokrynologa...). Ale do pediatry? A sytuacja "podwarszawska" jest znana już w całej Polsce: chory człowieku, lecz się sam! Matko chorego dziecka, działaj i kombinuj!
Więc obecnie drogi są dwie. Wizyta prywatna lub ostry dyżur. Wizyta prywatna: 150 zł. A ostry dyżur to koszmar na warszawskie, szpitalne warunki (podobno ogólnopolskie też). Niedawno "testowałam" na sobie, "testowali" też znajomi z dziećmi. Pięć godzin poczekajki w dusznych korytarzach. Czasem wręcz na stojąco, bo brakowało krzeseł. Beznadziejna, na szybko i z pretensją udzielona "pomoc lekarska" z poleceniem, żeby... następnego dnia iść do lekarza pierwszego kontaktu. Często nawet bez wypisania recepty, czy L4. Pełna "profeska" medyczna na ostro! Pacjent jak chory przyszedł, tak chory wyszedł jeszcze bardziej. A i tak potem - ledwie żywy, z telewizji dowiedział się od jednej pani poseł, że ludzie jeżdżą na ostre dyżury z czystej wygody. Bo przecież... "cwaniaczą".
A teraz czytam oto, że minister zdrowia, pan Arłukowicz zapowiedział, że od 6 lipca refundacja in vitro będzie dostępna dla par, które od roku leczą się na bezpłodność. Nie czas tu i miejsce, żeby się rozpisywać o samym zabiegu: jego wątpliwym mocno wymiarze etycznym. Trzeba jednak powiedzieć wprost: w kraju, w którym nie ma pieniędzy na podstawową opiekę zdrowotną, nie może być miejsca na zabiegi, które de facto nie leczą!
Sytuacja tysięcy polskich rodzin wygląda tak: mimo że miesiąc w miesiąc, płacimy wielkie pieniądze na obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne, nie możemy za te pieniądze, bez problemu wyleczyć dziecka z grypy czy zapalenia oskrzeli! Nie mówiąc już o tragedii rodziców obłożnie chorych dzieci, którzy wciąż przechodzą piekło polskiej służby zdrowia (brak miejsc w szpitalach, brak leków itd.)...
Pan minister Arłukowicz stwierdził jednak, że polskie rozwiązania dotyczące in vitro, to rozwiązania nowatorskie w skali światowej. I to jest akurat prawda: jesteśmy chyba jedynym takim państwem, w którym ludzie umierają z braku podstawowej opieki zdrowotnej, niemal na ulicach. A ubezpieczeni rodzice nie mogą wyleczyć swoich dzieci. Natomiast pieniądze (których na służbę zdrowia podobno nie ma) przeznacza się na zabiegi, które życia nie ratują, a których nie akceptuje... większość Polaków. Istne nowatorstwo!
Poczucie żalu, złości i... bezradności jest ogromne. I aż się ciśnie na usta jedyny, właściwy chyba komentarz: chory to kraj...