Zdarzają się pogrzeby, które mimo łez i ludzkiego poczucie straty, bardziej przypominają ślub i wesele. Są jak ekspresowe rekolekcje, mocno dotykające uczestników.
W środku tygodnia uczestniczyłem w takim pogrzebie. Zmarł 24-letni Grzegorz Mroczka, student geodezji na warszawskiej Politechnice, animator Ruchu Światło-Życie zaangażowany w jego działalność w diecezji przemyskiej, skąd pochodził oraz w warszawskim duszpasterstwie akademickim przy kościele św. Anny.
Od 12 lat żył z przeszczepioną wątrobą. Towarzyszyły temu różne komplikacje, dlatego z większą lub mniejszą regularnością trafiał do szpitala. Z konieczności spędzał tam różne ważne wydarzenia jak np. święta czy uroczystość błogosławieństwa i nałożenia animatorskiego, oazowego krzyża, którą jego koledzy przeżywali w Centrum Ruchu Światło-Życie w Krościenku nad Dunajcem.
O chorobie nigdy nie mówił szczegółowo. Nie celebrował cierpienia. Nawet jego przyjaciele najwięcej o tym, jak to przeżywa, dowiedzieli się dopiero po jego śmierci. Opowiadał o tym, w ubiegłym roku podczas godzinnej rozmowy w radiu na portalu ewangelizacyjnym Profeto.pl. Dzieląc się swoją relacją z Panem Bogiem mówił też, jak od buntu przeciwko chorobie przechodził do jej akceptacji i przeżywania jej jako krzyż, którego do końca nie rozumie. - Mam nadzieję, że kiedyś Pan Jezus mi to wytłumaczy, albo chociaż przytuli. I mi to wystarczy – mówił. Sam przytulał się do Jezusa zwłaszcza w Eucharystii. Służbie liturgicznej poświęcił praktycznie całe życie.
Wiedział, że czas jest krótki. Nie ma więc co go marnować. Chodzi o zbawienie. Nie tylko własne, ale i cudze. Dlatego jeśli któryś z księży prosił go, żeby przyjechał na rekolekcje i powiedział świadectwo, to jechał. W tym, co mówił, nie zwracał uwagi na siebie. Nie zasłaniał swojego Pana. Z kolegami założył serwis internetowy Deosfera. Nie zasypywał czytelników wpisami. Pisał za to jasno i konkretnie. Dopiero po jego śmierci widać więcej i lepiej, że zanim napisał ten konkret, przerabiał go swoim życiem. Filtrował modlitwą i słowem Bożym. Oczyszczał cierpieniem.
W tym kontekście przejmująco brzmi fragment z jednego jego wpisów w serwisie Deosfera. – „W ostatnim czasie powstaje coraz więcej pomysłów ewangelizacji, a papież Franciszek mówi nam byśmy „wyszli i zrobili raban”. Szukamy jak najdoskonalszych metod do przekazania Dobrej Nowiny, by dotrzeć do jak największego grona odbiorców. A tak naprawdę chyba czegoś cały czas nam brakuje. Czego? Z odpowiedzią przychodzi nam Forrest. Nie wystarczy iść, trzeba biec!” – zapisał jesienią 2013 roku.
Zmarł kilka dni temu w warszawskim Szpitalu Dzieciątka Jezus. Modlitwom pogrzebowym przewodniczyło dwóch biskupów, w asyście ponad trzydziestu księży. Uczestniczył w nich tłum, jakiego miejscowy proboszcz w Sarzynie na Podkarpaciu, nie widuje ani na bożonarodzeniowej pasterce, ani na parafialnym odpuście. Zamiast fioletu, kolorem liturgii była biel. Radosny śpiew. Modlitwa uwielbienia.
Bardzo szybko okazuje się, że to, jak Grzesiek żył i przechodził do innego życia, dotyka ludzi. Ci, kilka lat nie mogli ze sobą spokojnie porozmawiać, nagle nie mieli z tym problemu. Ludzie po dłuższym czasie nie chodzenia do spowiedzi, wędrowali do konfesjonałów i zaczynali się modlić. A ci, którzy próbowali uciekać od wspólnoty, na nowo odkrywają swoje prawdziwe tęsknoty i wracają.
Uczestnicy pogrzebu mówili ocierając łzy, że z żałobnej tradycyjnie uroczystości, biła wielka nadzieja. Trudno mi zaprzeczyć. Cały czas się jeszcze zastanawiam, w czym tak naprawdę uczestniczyłem. Może tak się rodzą współcześni święci szarej codzienności. Bez wątpienia był to najpiękniejszy pogrzeb, jaki widziałem.