Ci, którzy przyszli na Stadion spragnieni spektakularnych uzdrowień, nie wyszli zawiedzeni. Ale najwięcej mogli zyskać ci, którzy przyszli się po prostu pomodlić.
Jezus przyszedł na Stadion razem z ponad 40 tys. wiernych. Widziałem Go w oczach matek, które stanęły na płycie największej areny w Polsce ze swoimi ciężko chorymi dziećmi. Widziałem Go, gdy stał wśród dziesiątek kolejek do konfesjonałów, i w kapłanach, którzy długie godziny stali z penitentami, błogosławiąc ich nawrócenie. Widziałem Go w najmłodszych, którzy po dziesięciu godzinach oczekiwania w skwarze, biegli wieczorem do ołtarza, by adorować Pana Jezusa. Widziałem Go w spoczywających w Duchu Świętym na posadzkach Stadionu Narodowego. Słyszałem Go w okrzykach i wybuchach radości, której nie byli w stanie opanować siedzący na krzesełkach wokół ołtarza zbudowanego na kształt Pisma Świętego. Widziałem Go w trzęsących się dłoniach, ściskających różańce. Był na wózkach inwalidzkich nieuleczalnie chorych. Widziałem Go w splatających się palcach młodych małżonków, którzy przyszli na Stadion Narodowy powierzyć Bogu swoje niespełnione jeszcze rodzicielstwo. Stałem obok osób, które wstawały, gdy o. Bashobora prosił tych, którzy doświadczyli uwolnienia od działania szatana.
Nie widziałem uzdrowionych z przewlekłych chorób, chociaż charyzmatyczny ksiądz z Ugandy mówił, że tylko w czasie Eucharystii wielu zostało uwolnionych od bólu brzucha, kolan i nóg. Brawa wypełniały największy tego dnia kościół w Polsce, gdy ogłosił, że Pan Bóg obdarzył nowym życiem 79 par. I gdy mówił o uwolnionych z nałogów. Nie widziałem też 65-letniej kobiety, o której o. Bashobora mówił, że może już wstać ze swojego inwalidzkiego wózka, a za dwa miesiące powinna pójść do lekarza, aby obwieścił jej, że nie ma śladu jej 17-letniej choroby brzucha. Nie widziałem jeszcze wielu cudów, które 18 lipca miały miejsce na Stadionie Narodowym. Ale wiem, że się wydarzyły. I że w wielu sercach te 14 godzin będzie jeszcze długo dokonywać wielu zmian.