Kto zaczął rozróbę? Kto sprowokował? Z pewnością nie 99 proc. spokojnych i zwyczajnych ludzi, którzy idąc - krzyczeli: „Bóg, honor i ojczyzna”…
I ja tam byłam: na Marszu Niepodległości. Dziennikarskim sposobem starałam się być w każdym marszowym zakątku. Na końcu, w środku, na początku Marszu. I zobaczyć wszystko, co się da zauważyć, usłyszeć, poczuć. Wchodziłam w różne grupy ludzi, żeby zrozumieć… Po co tak naprawdę idą w Marszu? Kto idzie? Czy prawdą jest, jak czasem widziałam w relacjach telewizyjnych, że większość maszerujących to młodzieńcy w bojówkach i zakrytymi twarzami?
Marsz ubiegłoroczny śledziłam z pozycji wygodnego telewizyjnego oglądacza. A chociaż miałam świadomość, że relacje medialne często nie idą w parze z realnymi sytuacjami, dopiero tegoroczny Marsz pozwolił na własną ocenę. Być może ocenę niepełną (bo trudno ogarnąć kilkudziesięciotysięczny tłum), i z pewnością subiektywną. Jednak relację - bez opierania się o informacje z drugiej czy trzeciej (medialnej) ręki. I dlatego, pisząc te słowa, świadomie staram się nie zaglądać na portale internetowe, nie oglądać też relacji telewizyjnych. Piszę to, co sama widziałam…
Po pierwsze: na Marszu było mnóstwo rodzin z dziećmi. Doprawdy, nie przypuszczałam, żeby w Marszu Niepodległości, którego „agresja” obrosła medialną legendą - szło aż tyle dzieci. Dzieciaki w wózkach, na rękach, piechotką - dreptały z flagami, śpiewały patriotyczne pieśni.
Po drugie: większość „marszujących” to były osoby młode. Dwudziestolatkowie przeważali. Cieszyło to - notabene były również tzw. moherowe babcie, których też maszerowało sporo. I które słowem, a czasem ciepłą herbatą z termosu, wspierały „duchowych wnuków”. - Nam się nie udało doczekać, by w naszym kraju żyło się normalnie. To może wam się uda coś zmienić - mówiły „babcie” i poklepywały „wnuków” po ramionach.
Po trzecie: było... wesoło. Śpiewano patriotyczne pieśni, nawet gitary poszły w ruch. „My, Pierwsza Brygada” czy „Wojenko, wojenko” - trzeba przyznać, wychodziły demonstrującym całkiem składnie. Wznoszono też bardzo często i z ogromnym zaangażowaniem, okrzyki: „Bóg, honor i ojczyzna”!
Po czwarte: powiewało mnóstwo flag. Biało-czerwone morze flag (kilkadziesiąt tysięcy z pewnością) falowało, pulsowało, mieniło się narodowymi barwami. I dobrze. Bo z przykrością trzeba przyznać, że centrum Warszawy, przystrojone flagami było tylko oficjalnie… A bloki, prywatne mieszkania - świeciły przykrą, bezflagową pustką.
Po piąte w końcu: wszystkie te sympatyczne, a prawdziwe scenki, w wykonaniu ogromnej większości demonstrantów, idących w środku Marszu i na jego tyłach, mogły skończyć się… wielką tragedią.
Bo po szóste: nie mam pojęcia dlaczego i skąd ok. godz. 16.00, spokojny (choć czasem transparenty i hasła były nieco zbyt krewkie…) przemarsz, zaczął się dramatyzować. W czołówce Marszu pojawiły się jakieś grupy dziwnych młodzieńców w maskach i zewsząd policja. Wzajemne przepychanki. Wyzwiska, petardy. (Rodziny z dziećmi - szybko się ewakuowały). Prawdopodobnie (tak mówiono z megafonów) - policja użyła kul. A zamaskowani młodzieńcy - pał. I ten ciągły huk petard tuż nad głowami! I kolorowe, dymiące race. W końcu - niestety - gaz łzawiący uderzył prosto w oczy. Trzeba było po omacku uciekać, bo łzy leciały ciurkiem i trudno się oddychało. Dobrze, że (po apelach pana z megafonem) - nie wybuchła panika. Wszyscy starali się dostosowywać do poleceń organizatorów i cofali się przed blokującą Marsz policją. Nie chcę myśleć, jak mógłby wyglądać scenariusz Marszu, gdyby panika jednak wybuchła...
Kto zaczął? Kto sprowokował? Nie jestem w stanie ocenić… Jednak warto zastanowić się: komu zależało by Marsz przerwać i zablokować? I czy grupa agresywnych mężczyzn z pałami (kimkolwiek by byli), to powód żeby próbować zakończyć Marsz? Zupełnie i ze wszystkich stron, go zblokować? Wydaje się, że sprawne państwo (bez prowokowania, a skutecznie) po prostu wyłapuje chuliganów i ich zamyka. A ogromną większość (!) zwyczajnych obywateli - ochrania… Tym bardziej, że ilość policjantów, która towarzyszyła demonstracji była przeogromna. Widać było na każdym kroku w pełni uzbrojonych funkcjonariuszy. Widać też i było policyjnych „tajniaków”, którzy mieli zakryte twarze, a stali ramię w ramię ze „zwykłymi” mundurowymi… Mimo tych „oznak władzy”, nie za bardzo czułam się bezpieczna i chroniona.
Na szczęście, również dzięki apelom organizatorów Marszu, o spokój i nie uleganie prowokacjom, udało się sytuację opanować. Podobno aresztowano najbardziej agresywnych demonstrantów. A reszta (ogromna większość) ruszyła w dalszą drogę. I nawet policję wielu manifestantów, zapraszało: „chodźcie z nami”!
Przeszliśmy spokojnie Marszałkowską, Waryńskiego, przez pl Unii Lubelskiej, do Al. Szucha. Przed pomnikiem Romana Dmowskiego okazało się, że szeroki pl. Na Rozdrożu nie pomieści nawet jednej czwartej maszerujących. Więc Marsz doszedł do parku Agrykola. Skąd wszyscy (również spokojnie) rozeszli się do domów.
Czy pójdę na Marsz za rok? Nie wiem. Jednak przykro święcić odzyskanie niepodległości, płacząc od gazu łzawiącego.