Sam nie wiem, czy zatrzymanie szaleńca z Krakowa mnie uspokaja. Boję się, że nie.
Ci, którzy wybrali się na marsz w Święto Niepodległości razem z prezydentem Bronisławem Komorowskim, zaskoczeni mogli być liczbą zmobilizowanych tego dnia służb, zwłaszcza Biura Ochrony Rządu, które ochraniały głowę państwa. Wygrodzenia na pl. Piłsudskiego, które zmuszały warszawiaków poruszających się wokół Grobu Nieznanego Żołnierza i pomnika marszałka Piłsudskiego do nadrabiania drogi, ściśle odgradzały prezydenta od zwykłych ludzi. Funkcjonariusze BOR gotowi byli w każdym momencie do rozłożenia nad Bronisławem Komorowskim czarnych parasoli, w pobliżu widać było również agentów z charakterystycznymi walizkami, które miały chronić przed zdalną detonacją. Nerwowości służb doświadczyli zarówno dziennikarze, szczegółowo przeszukiwani pod każdym z pomników, przy których zatrzymywał się prezydent, jak i ci, którzy stali zbyt blisko krawężnika przy Krakowskim Przedmieściu, czy Nowym Świecie.
Wprawdzie Bronisław Komorowski szerokim gestem zapraszał oglądających defiladę rekonstruktorów do włączenia się do marszu, ale jednocześnie BOR dość skrupulatnie patrzył na ręce tym, którzy chcieli się z prezydentem przywitać. A ich wzrok nieustannie lustrował tłum, okoliczne balkony i dachy, w poszukiwaniu… No właśnie. 11 listopada wyglądało to na jakąś szczególną obsesję, albo co najmniej nadwrażliwość służb. Ale zagadka rozwiązała się dziś. Cztery tony materiałów wybuchowych, które chciał zdetonować w Warszawie krakowski naukowiec, mogłyby zabić nie tylko prezydenta i otoczenie - czyli kilka tysięcy osób z marszałkami parlamentu na czele - ale zniszczyć poważnie także sporą część miasta.
Tylko nie wiem, czy po ujawnieniu, że potencjalnego szaleńca udało się zatrzymać, czuję się bezpieczniejszy, czy nie?