Zawsze rzucała wyzwania losowi. Ze złym i dobrym skutkiem.
Może trzeba było na scenie Teatru Polonia przypomnieć legendarną postać Kaliny Jędrusik, by uświadomić sobie, kim tak naprawdę jest Katarzyna Figura. Obecna na forum plotkarskich tabloidów, zatracała się powoli jako aktorka. Czy nie chciała, czy nie mogła zweryfikować krążących o sobie plotek? Czy wydawało jej się, że jest silniejsza, że kiedy będzie trzeba, zmaże przylepiające się do niej kłamstwa?
A może nie wszystko było kłamstwem, ale z czasem zaczęło jej być wszystko jedno. Kto dziś pamięta, że tuż po ukończeniu przez Figurę szkoły teatralnej, Erwin Axer, dyrektor najbardziej nobilitującej aktorów sceny Teatru Współczesnego, zaangażował Kasię z pełną świadomością drzemiącego w niej aktorskiego potencjału. Potem przyszły role filmowe, nagradzane na festiwalach za obrazy Koterskiego, Szulkina, wreszcie przyznanie Nagrody Filmowej Orła za najlepszą główną rolę kobiecą w "Żurku", gdzie wciela się w zmęczoną, pozbawioną urody kobietę, z zapamiętaniem myjącą na kolanach podłogę. Kobietę-matkę.
Sama Kasia rzucała wyzwanie losowi nie raz. Z dobrym i złym skutkiem. Wyjeżdża do Hollywood w nadziei na karierę. Zauważona przez Roberta Altmana ma zagrać w "Graczu", jednak producenci nie godzą się na nieznaną aktorkę zza żelaznej kurtyny. Ale Kasia się nie poddaje. Popełnia szereg głupstw, by znów wypłynąć na szerokie wody. Gra u Kieślowskiego, Stuhra, Hasa, Wajdy. W "Pianiście" Polańskiego tworzy wstrząsający epizod, na długo zapadający w pamięć widzów. Przeżywa osobisty dramat, gdy rozpada się jej małżeństwo i znów, gdy zawodzi ją instynkt samozachowawczy, zwierza się publicznie w mediach.
Tak. Ten życiorys przystaje spójnie do losu Kaliny, z którą musiała po latach się spotkać. To było jej przeznaczone. Obie krzywdziły i obie były krzywdzone. Przetopić to w role to już połowa sukcesu. Są pewnie sprawy, o których chciałaby zapomnieć, tak, jak Kalina chciała zapomnieć o tej chwili, kiedy samotnie umierał jej mąż. Poruszająco opisuje to Tadeusz Konwicki we "Wschodach i zachodach księżyca"... "Wiedzieliśmy, że Stasio leży sam, w tym swoim nowym i już niepotrzebnym domu. »Stasiu«- zawołałem - »nic się nie bój«. Ale przecież nic już nie mogło się zdarzyć. Usłyszałem tylko szczekanie pieska. Któreś zwierzątko coś wołało do nas. Może to była Żabcia, może Kulka. Któryś z piesków opłakiwał Stasia albo prosił Pana Boga o łaskę zmartwychwstania dla nieżyjącego”. Z takiego bólu rodzą się role. Te najprawdziwsze.