Autor baśni prowadzi nas przez świat, w którym dobro sąsiaduje ze złem. Dziecko ze swoją wrażliwością staje instynktownie po stronie dobra.
Czasem warto jest pójść na przedstawienie, choćby po to, by w programie teatralnym znaleźć coś, co jakimś trafem umykało naszej wiedzy. Tak stało się w moim przypadku, gdy po obejrzeniu spektaklu „Królowa Śniegu” w Teatrze Polskim zagłębiłam się w lekturze eseju Jarosława Iwaszkiewicza „Łabędzie i bociany”, poświęconego życiu Hansa Christiana Andersena. Nie wiem, czy ten napisany pięknym literackim językiem tekst nie dostarczył mi równie głębokich doznań, jak przeniesienie na scenę znanej baśni.
Miasteczko Odense, gdzie mieszkał autor, nobilitowane twórczością wybitnego pisarza, odbiega znacznie od sielankowego wizerunku popularyzowanego przez biografów autora. To, co odkrywa Iwaszkiewicz, odwołując się po części do autobiograficznej powieści Andersena „Baśń mojego życia”, to obraz brudu, nędzy, rozpaczy. Żeby tylko! Alkoholizm, demencja, choroby. Matka pracująca jako praczka, ojciec - szewc. Niezdolni, by utrzymać liczną rodzinę, stąd wczesna śmierć najbliższego rodzeństwa. To chleb powszedni małego Hansa. Jedynym jasnym promykiem w jego życiu była babka i to ona opowiadała mu krążące wśród prostego ludu bajki, które potem wykorzystywał w swojej twórczości. Właśnie o ukochanej babci napisał w „Dziewczynce z zapałkami”, mieszając fikcję z rzeczywistością: „Ona jedyna tylko była dobra”. Jak pisze Iwaszkiewicz, „dziwne było życie Andersena - samotne, niespokojne, chciwe wrażeń, sławy, blasku książęcych dworów". Może dlatego ten blask, który bił od Królowej Śniegu, uwiódł małego Kaja? Ile trzeba było siły, by nie poddać się zwodniczemu blichtrowi? Tę siłę dała Gerdzie miłość do przyjaciela.
Być może Hans Andersen, zwany przez współziomków „Hosi”, podobnej siły w sobie nie znalazł. Zawsze głodny prawdziwego uczucia, prawdziwego domu, dopiero po latach docenił miłość prostych ludzi, dla których jego opowieści stały się potrzebne jak oddychanie. Były mimo wszystko światłem w mroku. To, co odkrywa przed nami Iwaszkiewicz, wyjaśnia, dlaczego większość baśni Andersena przepełniona jest głębokim smutkiem.
„Królowa Śniegu” ze swoim optymistycznym finałem należy do wyjątków. Iwaszkiewicz porównuje twórczość Andersena do muzyki Chopina, szczególnie do mazurków, w których tak czytelne są motywy ludowe. Chopin nigdy nie utracił związków z kulturą ludową, z pejzażem mazowieckim. Czerpał - podobnie, jak Andersen - z ludowych podań, z wiary w prosty kodeks moralny, w sens cierpienia. Iwaszkiewicz podkreśla, że twórczość wielkiego pisarza, tak, jak i genialnego kompozytora, wyniosła to, co narodowe, do znaczenia ogólnoludzkiego.
A jak na tle tych rozważań jawi się spektakl „Królowa Śniegu”? Reżyser Tomasz Konina sięgnął po tę baśń już po raz drugi. Różni je, oczywiście, obsada. Zwłaszcza skontrastowanie naiwności i wiary małej Gerdy w odzyskanie przyjaciela (w wykonaniu młodziutkiej Marty Kurzak) i chłodnej, władczej, porażającej swoim pięknem i uwodzicielskim wdziękiem Królowej Śniegu w interpretacji Joanny Trzepiecińskiej. Obie postawiły na pełną naturalność gry, czego nie można do końca powiedzieć o innych wykonawcach. Efekty specjalne i przepych kostiumów autorstwa Joanny Jaśko-Sroki to coś, co dominuje w tej inscenizacji.
Mam nadzieję, że dzieci oszołomione padającym śniegiem i rozkwitającymi różami nie zagubiły głębokiego przesłania tekstu. Z zainteresowaniem patrzyłam na dwa spektakle - jeden na scenie, drugi na widowni. Ekspresja dziecięcego audytorium ujawniała przeżycia małych widzów. Na twarzach maluchów pojawiła się wyraźna ulga, gdy przedstawiciele „czarnej strony mocy”, wzruszeni uporem i wiarą Gerdy, postanowili w końcu pomóc małej bohaterce. Ten promyk nadziei rozjaśni ich świat.