Weekendowe konwencje dwóch największych partii utrwaliły obraz z ostatnich tygodni. PiS płynnie przeszedł z jednej kampanii w drugą. A czołowi politycy PO jedynie udają, że rozumieją co się dzieje.
Porównanie obu konwencji wypada zdecydowanie ma korzyść największej partii opozycyjnej, która rozpoczęła kampanię parlamentarną w tym samym stylu, w którym kończyła kampanię prezydencką. Trudno uciec od podobieństw: ten samym entuzjastyczny prowadzący, podobna kolorystyka i amerykański styl widoczny w podniosłej, dobrze dobranej muzyce i długich wejściach na scenę dwójki głównych bohaterów czyli prezydenta elekta Andrzej Dudy i Beaty Szydło, oficjalnie ogłoszonej kandydatki PiS na premiera.
I przede wszystkim przemówienia, które rozpoczął prezes Jarosław Kaczyński. Pełno było podziękowań i pochwał dla wspomnianej wyżej dwójki polityków. Ze słów byłego premiera wyraźnie odniosłem wrażenie, że doskonale zdaje on sobie sprawę, że przebudowa partii, polegająca na postawieniu na młodsze nazwiska i szukaniu nowej formy komunikacji z wyborcami, przynosi efekty.
Prezydent elekt w skrócie podsumował to, co mówił podczas całej kampanii. Jeszcze raz potwierdził, że chce odbudować poczucie wspólnoty i zrealizować trudną obietnicę bycia prezydentem całego narodu. Najdłuższa i najbardziej osobista, ze zrozumiałych względów, była przemowa Beaty Szydło. Widać było po niej tremę, ale wygłosiła mini-expose, w skrócie zaznaczając tematy i problemy, którymi PiS chce się zająć po objęciu władzy. Oczywiście brakowało konkretów i rozwinięcia, ale jej słowa wyraźnie zapowiadały konwencję w Katowicach, podczas której mają się pojawić programowe szczegóły.
Teraz zarówno Beata Szydło, Jarosław Kaczyński jak i cała partia mają przed sobą kolejne niezwykle ważne politycznie miesiące. Wiceszefowa PiS musi udowodnić, że mimo braku rządowego doświadczenia, co z pewnością będzie się pojawiać wśród zarzutów, nadaje się do nowego zadania. A prezes partii będzie rozliczany z konsekwencji swojej strategii. Wielu bowiem już niepokoi się, czy jego wycofanie nie jest chwilowe. Jego przeciwnicy z pewnością modlą się, żeby tak było.
Na tym tle zorganizowana godzinę później konwencja PO wypadła zdecydowanie bardziej blado. I nie chodzi tylko o uboższą oprawę oraz ogólny rozmach. Widać to było zwłaszcza w przemówieniu Ewy Kopacz, która raz jeszcze przeprosiła za błędy PO w czasie ostatnich 8 lat i za to, że niektórzy politycy tej partii zawiedli. Premier wspomniała też, że jej partia chce w ciągu 4 lat podnosić płacę minimalną, zapowiedziała "skuteczne programy mieszkaniowe dla młodych", znalezienie rozwiązania na umowy śmieciowe i budżety partycypacyjne na każdym poziomie samorządu.
Na tym właściwie skończył się tzw. przekaz pozytywny. Zdecydowanie bardziej wyraźnym tonem w przemówieniu szefowej rządu była rozprawa z Jarosławem Kaczyńskim i straszenie PiS-em. Nawet wezwanie do debaty liderów PiS nie brzmiało jak eleganckie rzucenie rękawicy, miejscami wykraczając nawet poza granice taniej publicystyki. Znamienne, że poczucia rozżalenia nie kryli niektórzy politycy PO komentując nieoficjalnie, że przeciwnik ogłosił kandydata na szefa rządu, a tu nawet nie padło nazwisko szefa kampanii. Otwarcie pytali, po co właściwie ich partia organizowała konwencję.
To zadziwiające, że premier Kopacz tak ochoczo weszła w narrację, która wyraźnie przyczyniła się do przegranej Bronisława Komorowskiego. Widać, że władze PO nie potrafią na razie wyciągnąć wniosków, które pozwoliłyby złapać partii spójność i stabilność. Z jednej strony to dopiero początek kampanii i niemrawy start będzie można jeszcze naprawić. Przed działaczami PO jednak trudne zadanie, ponieważ politycy przy Nowogrodzkiej doskonale zdają sobie sprawę, że przed nimi korzystna fala. Na razie udało im się na nią wskoczyć. Kampania, wbrew pozorom, nie jest długa i straty z początku parlamentarnego wyścigu mogą okazać się nie do odrobienia.