Nosiła stygmaty jak o. Pio, żywiła się Komunią św. jak Marta Robin, z polecenia Jezusa pisała dziennik jak s. Faustyna i niczym Mała Tereska obiecała zesłać po śmierci na ziemię płatki kwiatów – wyproszonych łask.
- Była taka zwyczajna. Wyróżniała się tylko na modlitwie. Pochylona, godzinami klęczała w kaplicy. Nas już bolały kolana, a ona zatapiała się cała w rozmowie z Panem, była jakby nieobecna. Czasami trzeba było jej przypomnieć, że nadszedł czas posiłku – dodaje s. Aleksandra Więcek CSA, która z s. Wandą Boniszewską spędziła kilka lat w domach zgromadzenia w Częstochowie i Chylicach.
W Watykanie złożono już prośbę o rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego zakonnicy, zmarłej w 2003 r. w podwarszawskim Konstancinie-Jeziornej. To właśnie niepozorną, chorowitą siostrę ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów Jezus wybrał do ciężkiej walki o zagrożone dusze kapłanów, zakonników i zakonnic. Do wynagradzania za grzechy, które ranią Go najbardziej, bo pochodzą „od najbliższych”.
Miała wizję: "Krzyż krwawy. Na krzyżu rozpięty Zbawiciel - ledwo dostrzegalny - i kapłan. Za krzyżem obłoki lśniące, białe, bez ograniczenia końca ani też początku. Spod obłoków głębszych wydostaje się światło oślepiające i trudne do określenia, chyba zachód czy wschód słońca, ale jeszcze bardziej jasne. Światło to pada na kapłanów. Kapłani wraz z zakonami, nasyceni tym światłem, zawisają na krzyżu z miłości i dla miłości. Konają w Nim". Jezus chciał, żeby powstał obraz. Ale jak tu malować, skoro umiejętności brak? Według jej opisu w latach 50. wykonał go jej spowiednik ks. Czesław Barwicki. Teraz wisi w klauzurze konstancińskiego klasztoru.
"Odwracają się kapłani do światowych złudzeń, wyrywają się z mego serca" - skarżył się Pan Jezus Wandzie w 1947 r. s. Często mówił, jak ranią Go niegodziwości umiłowanych osób duchownych, ale też zapewniał o szczególnym miłosierdziu dla tych, którzy do Niego powrócą. Słowa te siostra skrupulatnie notowała w dziennikach, pisanych od 1935 r. z polecenia Pana. Zapiski ocalały, bo mający do nich wgląd i dostrzegający wagę objawień spowiednicy je przepisywali (podobnie jak s. Faustyna, także s. Wanda pod wpływem nieporozumień w zakonie spaliła zeszyty). Tyle lat minęło, kartki pożółkły, a słowa Jezusa – na ten czas.
Wynagradzając za grzechy księży i zakonów, za niewierność, oziębłość, bylejakość w posłudze, zwłaszcza przy sprawowaniu Eucharystii, s. Wanda przyjmowała poniżenia, niezrozumienie, ciężkie choroby, ataki szatana (również fizyczne), a także ofiarowała w tej intencji cierpienia, jakie przeszła podczas 6-letniego więzienia na Uralu. Często walczyła o dusze konkretnych duchownych, uwikłanych w grzechy alkoholizmu, nieczystości, myślących o porzuceniu sutanny. Dla wielu wyprosiła nawrócenie. Pomagała tak, jak potrafiła – modlitwą i braniem na siebie ich cierpień.
Któregoś dnia w klasztorze w Pryciunach ukrywający się tam po wojnie jezuita o. Antonii Ząbek zobaczył, jak modlącą s. Boniszewską jakby coś dusiło, nie mogła złapać tchu. Szybko odmówił egzorcyzm. Wszystko ustąpiło. Na ciele miała ślady grubego powrozu – po walce o duszę księdza "z dalekiej północy", który chciał popełnić samobójstwo.
- Wandzia przeszła bardzo wiele, ale nie była typem cierpiętnicy. Nigdy na nikogo się skarżyła, wszystkie trudny przyjmowała w formie ofiary, dlatego była w stanie je znieść – mówi s. Alicja Bronakowska CSA, która opracowywała część jej dzienników.
Pełen tekst artykułu ukaże się w 41. numerze warszawskiej edycji "Gościa Niedzielnego".