Anna Rastawicka: 12 lat patrzyłam na świętego

Tomasz Gołąb Tomasz Gołąb

publikacja 29.04.2020 09:12

Współpracowniczka kard. Stefana Wyszyńskiego opowiedziała o świętości w codzienności Prymasa Tysiąclecia.

Anna Rastawicka: 12 lat patrzyłam na świętego - Zawsze tęsknił za dłuższą modlitwą - mówiła Anna Rastawicka. archwwa.pl

Anna Rastawicka i Krystyna Szajer z Instytutu Prymasowskiego opowiadały w archikatedrze warszawskiej o życiu i ostatnich chwilach kard. Stefana Wyszyńskiego. Ich świadectwo "Życie na co dzień" było częścią comiesięcznych przygotowań do beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia, jakie odbywają się każdego 28. dnia miesiąca.

Msza, prelekcja i modlitwa o owoce beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia
Archidiecezja Warszawska

Przez 12 lat patrzyłam na jego życie. Mimo powagi autorytetu i ogromu obowiązków, w codziennych relacjach prymas był człowiekiem bardzo zwyczajnym bezpośrednim. Dzień na Miodowej zaczynał się od Mszy św. Odprawiał ją w domowej kaplicy z wielkim skupieniem i prostotą. Uczestniczenie w niej było głębokim przeżyciem. Mówił, że Msza św. nigdy nie jest rzeczą łatwą, zawsze jest jakąś męką, bo jest uczestniczeniem w męce Chrystusa. Dodawał, że przez dłuższy czas każdego dnia wydawało mu się, że odprawia ostatnią Mszę św. w swoim życiu. Ale tych ostatnich Mszy było bardzo dużo. Gdy przychodziło się na Mszę św. do kaplicy, prawie zawsze ksiądz prymas już w kaplicy był. Klęczał i odmawiał brewiarz. Zawsze tęsknił za dłuższą modlitwą.

Pamiętam, że gdy zastał mnie kiedyś w kaplicy, idąc na audiencję, powiedział mi: „Szczęśliwa jesteś, że możesz się modlić, a ja muszę biec do ludzi”. Po Mszy św. było śniadanie, w którym uczestniczyli domownicy i goście, którzy byli na Mszy św. Ksiądz prymas był bardzo gościnny, zachęcał do jedzenia, sam obierał jabłka i podawał innym. Potrawy lubił proste, niewyszukane. Nie jadł jedynie tortów lodów i orzechów. Tortów, bo na wizytacjach parafialnych każda gospodyni przygotowywała tort. Gdyby spróbował jednego, innym byłoby przykro, że odmówił kolejnych. "A gdybym dziesięciu spróbował, to jak ja bym wyglądał…”. Nie jadł lodów i orzechów ze względu na gardło. Miał swoją kulturę i ascezę jedzenia, ale bez żadnych dziwności. Nigdy swoim umartwieniem nie krępował innych. Stosował zasadę swojego ojca i zawsze wstawał od stołu wtedy, gdy mógłby jeszcze coś zjeść. Doceniał to, co było smaczne, umiał pochwalić, podziękować. Zawsze szedł do sióstr, by podziękować. Wspominał, że szacunku dla chleba nauczył się w dzieciństwie. Wspominał: "Pamiętam z dawnych lat, gdy byłem małym chłopcem, że moja matka nie zaczęła dzielić chleba między swoje dzieci, a było ich pięcioro, jeśli przedtem nie zrobiła znaku krzyża na bochnie. A jeśli mi się zdarzyło, że upuściłem na podłogę kromkę chleba, musiałem podnieść i pocałować".

Anna Rastawicka podkreślała "świętość w codzienności" Prymasa Tysiąclecia.

- Często już w czasie śniadania czy innego posiłku były omawiane tematy, które interesowały przychodzących gości. Jednak najważniejsze sprawy były przedmiotem osobistych rozmów. Przy stole ksiądz prymas dbał o pogodną atmosferę. Mówił, że przy poważnych tematach źle się trawi. Nie zauważyłam, żeby komukolwiek z nas, pracowników, okazał brak zaufania, chociaż miał prawo. Wyczuwało się jednak wielką ostrożność i roztropność, nawet przy posiłkach. Lubił, gdy opowiadaliśmy kawały, także polityczne, ale i te o Wąchocku, góralskie i inne. Czasami dał się namówić i sam coś wesołego opowiedział. Myślałam: siedzę przy stole z człowiekiem świętym, a jaki on jest zwyczajny - mówiła, opisując liczne audiencje kard. Stefana Wyszyńskiego, które zajmowały mu dużą część dnia.

- Przyjmował na pierwszym piętrze, w tak zwanym gabinecie warszawskim. Przychodzili ludzie z różnych środowisk. Najczęściej kapłani, ale też przedstawiciele władz, ludzie świata polityki, różnych grup społecznych z kraju i zza granicy. Zwyczajem było przychodzenie ambasadorów na początek i zakończenie misji dyplomatycznej. Przychodziły też prywatne osoby z różnymi problemami i sprawami: profesorowie, lekarze, aktorzy, ludzie wykształceni, ale też prości, dorośli i dzieci. Wiele razy docierały do księdza prymasa potajemne wieści: "eminencjo, w tym domu są podsłuchy". A prymas mówił: "Wyjmiemy jedne, to założą drugie. Ja się nie boję podsłuchów, nie mam nic do ukrycia. My musimy żyć święcie, a co mam do powiedzenia w sprawach społecznych, mówię na ambonie". To dawało pokój i wolność w codziennym byciu - wspominała.

- Opatrzność Boża rzeczywiście czuwała nad nami. Choć nie powiem, żeby życie codzienne wśród podsłuchów i nieustannej obserwacji tajnych służb było łatwe, ale dodawała nam sił prostota i wolność gospodarza. Niektóre audiencje i spotkania dodawały księdzu prymasowi siły i pewności, że Bóg czuwa nad nim w sposób niezwykły. Opowiadał o tym, że przyszedł kiedyś ksiądz, który prosił o pomoc w zakupie blachy na pokrycie kościoła. Potrzebował 400 tys. złotych. Ksiądz prymas podszedł do biurka, sprawdził, miał akurat tyle, ale zastanawiał się, co zrobi, gdy przyjdzie inny po pomoc. "To może dam połowę. Ale to połowę kościoła pokryje? Dam wszystko" - zastanawiał się. Ale dał tyle, ile było potrzeba. Wieczorem przychodzi starsza kobieta i prosi brata dyżurnego, żeby poprosił księdza prymasa, ale nikogo innego, tylko jego. Wyciągnęła zawiniątko: "Księże prymasie, to są oszczędności naszego życia z mężem. Nie mamy dzieci. My niedługo pewnie odejdziemy, a księdzu prymasowi się to z pewnością przyda". Wrócił do pokoju, policzył, a tam było równo tyle, ile dał. Takich faktów miał w swoim życiu bardzo wiele - dzieliła się Anna Rastawicka, opisując audiencję dla dziewczynki, która przyszła się pochwalić nową sukienką, czy dla 85-letniej staruszki, która pokonała 300 km, by pożegnać się z prymasem i poprosić o jego błogosławieństwo na jej ostatnią drogę.

Ksiądz prymas przyjmował nie tylko katolików. Miał wielu przyjaciół i był dla nich oparciem. Oprócz audiencji indywidualnych były dziesiątki spotkań grupowych. W sali św. Jana ksiądz prymas przyjmował kapłanów siostry zakonne, lekarzy, prawników, nauczycieli, katechetów, członków Towarzystwa Przyjaciół KUL, kombatantów i przedstawicieli innych środowisk, najczęściej z okazji świąt i swoich imienin. Ksiądz prymas starał się z każdym spotkać osobiście. Byłam świadkiem bardzo wielu takich spotkań, zawsze staraliśmy się obdarować gości. Przygotowywałyśmy koperty z kazaniami księdza prymasa, przepisywanymi przez kalkę, bo nie wolno było drukować jego tekstów, jako wroga Polski Ludowej. Dołączałyśmy też zdjęcia księdza prymasa. Nie był z tego zadowolony. Dopiero, gdy powiedziałyśmy że ludzie proszą o to i bardzo się z tego cieszył, udał, że tego nie widzi. Szczególnym wydarzeniem były spotkania z młodzieżą akademicką. Na tak zwany pączek przychodziło po kilkaset osób. Ksiądz prymas chodził wśród nich, zachęcał do jedzenia, urządzał konkursy, kto zje więcej. Kiedyś jeden młodzieniec zjadł 17! Była wielka radość. Zwykle też prymas wspierał wówczas duszpasterzy akademickich, by mogli pomagać młodzieży. Zwyczajem księdza prymasa było "zamawianie pogody" u św. Antoniego na Boże Ciało. Któregoś roku pogoda była ładna przy trzech ołtarzach, ale przy ostatnim tak lunęło, że wyszliśmy z procesji kompletnie przemoczeni. Na Miodowej pytaliśmy: "Ojcze, jak to będzie ze św. Antonim w tym roku?". "Dam, ale trochę mu potrącę" - odpowiedział. Miał poczucie humoru. W ciągu kilkunastu lat pracy zrobił mi jedną uwagę, gdy zabrakło książek na półce, z której rozdawał je innym. Na biurku zastałam wierszyk: "Aniu niebieskooka, czy ci oko zbladło? Że ci w moim pokoju na półce książek zabrakło?". Dużą część dnia spędzał przy biurku, odpowiadając na korespondencję, pisząc listy, różne memoriały. Na biurku miał rano zawsze stos listów. Za jakiś czas wszystko było ułożone, podzielone w teczkach: Gniezno, Warszawa, Kościół, państwo, prywatne... Odpowiadał na każdy list, nawet dziecka. Dzieci często prosiły o znaczki watykańskie - opisywała Anna Rastawicka, opisując także nieliczne chwile odpoczynku kardynała.

W ciągu dnia pracy na Miodowej odpoczywał od 20 minut do pół godziny po obiedzie, ale i wtedy zazwyczaj coś czytał. Pod wieczór czasem szedł do ogrodu, zawsze z różańcem. Był jakby otoczony Matką Bożą: pierścień miał z wizerunkiem Matki Bożej. W kaplicy miał jej oblicze, które zabierał wszędzie: na konklawe czy mniejsze spotkania, pociągiem czy samolotem. Tylko na Jasną Górę jej nie zabierał. Jedyny sport, jaki uprawiał, to były długie spacery. Kiedy jeszcze był silniejszy i przyjeżdżał do domu Instytutu, w Choszczówce pod Warszawą, lubił chodzić leśną drogą do stacji kolejowej. Czasami miałam szczęście towarzyszyć w większej grupie w tych wędrówkach. Bardzo lubił patrzeć na przejeżdżające pociągi. Mówił, że w dzieciństwie chciał być maszynistą. Do Rzymu też lubił jeździć pociągiem, bo „miał czas pomyśleć, popatrzeć na świat”. Umiał zachwycać się przyrodą: lasami, drzewami, kwiatami. Wiedział, jak się nazywają rośliny, kochał śpiew ptaków, doskonale rozróżniał ich głosy i melodie. W ostatnich dniach swojego życia poszedł jeszcze do ogrodu podziwiać drzewa, swoją ukochaną magnolię, która w czasie gdy umierał, cała okryła się białymi kwiatami. To była ta świętość na co dzień. W jednym z kazań mówił, że szukamy definicji świętości. A właściwie wystarczyłoby powiedzieć, że to miłość do Boga i do ludzi. Taka świętość jest dostępna dla wszystkich. Taką miłością Prymas żył codziennie - zakończyła Anna Rastawicka.