Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Są tany różne

Dziś karnawał cały rok. Co któryś delikwent nogą o poranku powłóczy, powietrze płytko w płuca łapie, gardło przelewa kranówką. Co któraś panna z resztką czerwieni na ustach czeka na pierwszy tramwaj. Wiosna to czy lato, jesień albo zima. Ktoś gdzieś celebruje coś. Codziennie. Kalendarz liturgiczny nie organizuje już życia wielkich miast. Uogólnienie to, ale oparte na faktach. Każda noc udowadnia, każdy poranek obnaża.

Dawniej od harców też nie stroniono. Wyciągano z nich jednak, zdaje się cokolwiek więcej radości. A to dlatego, że lepiej smakuje to wyczekiwane, niż dzień w dzień reprodukowane – choćby najwyborniejsze hasanie. W wiekach minionych karnawał był karnawałem, adwent adwentem a Wielki Post postem. Jeśli kto się nawet z Panem Bogiem swarował, kalendarza przestrzegać musiał. Zwykle na dobre mu to wychodziło, wszak jak kania wyczekuje dżdżu, tak człek wielkiej radości, którą spragniony najlepiej przeżyje.

Liczne podania to potwierdzają. Warszawa szalała w II RP, w wieku XIX, a i wcześniej za króla Stasia, za Sasa i jeszcze można by się cofać.

W XVII-wiecznym tekście „Złote jarzmo małżeńskie” czytamy: „na to są tany różne, żeby się kawalerowie słusznie pannom przypatrywali. Na to świeczkowy, żeby jeśli który nie dojrzy, lepiej ją widział przy świecy, którą przed sobą nosił. Na to mieniony, żeby z boku obaczył tym lepiej jak chodzi. Na to goniony, żeby widział jeśli nie kaleka albo nie dychawiczna. Na to śpiewany kowal, żeby słyszał jeśli nie niemota”. Tak to w zabawie wyższe sfery dobierały się w pary.

Jędrzej Kitowicz w dziele „Opis obyczajów za panowania Augusta III” w barwny sposób przedstawiał zabawy zwane redutami. Zaznaczał, że nad Wisłą znane były już w czasach saskich, początkowo tylko panom, potem także „pospólstwu”. „Odprawiały się tylko w jednym miejscu na całą Warszawę i tylko w zapusty, począwszy od Nowego Roku aż do Wstępnej Środy, dwa razy w tydzień: we wtorek i we czwartek. Wprowadził je i utrzymował przez lat kilkanaście sam jeden tylko Salvador, Włoch rodem, mieszkaniec warszawski".

Były to barwne zabawy, na których obowiązywała etykieta – uczestnicy musieli zjawiać się w maskach. Następnie w zależności od stanu maski zdejmowali lub nie - zawsze jednak pozostawiając jako element stroju (na przykład przypinając w widocznym miejscu). Reduty były przestrzenią wolności, jak wzmiankuje Kitowicz „Człowiek podłej kondycji, jeżeli się demaskował, tym samym wyłączał siebie samego od społeczeństwa z zacniejszymi; ale póki był pod maską, nikt go nie mógł pogardzać i krzywdę mu czynić, choćby wiedział, że to człowiek podły, bez ściągnienia na siebie rygoru sądów marszałkowskich, pod których protekcją i za pozwoleniem dobrze opłaconym odprawiały się, obyczajami swymi, właśnie jak prawami kardynalnymi obwarowane, reduty. Szewc, krawiec i inny jakikolwiek rzemieślniczek, okryty maską, hulał sobie za równo z panami. Skoroby ją zaś zdjął i chciał się z kim godniejszym spoufalić, natychmiast zostałby zafrontowany”.

Bywało jednak, że taki dobrze urodzony kawaler czy dama z lepszego domu przez całą zabawę maski nie zdejmowali, bo się szpiegowali nawzajem – mąż żonę, żona męża, absztyfikant obiekt swoich westchnień itd. Z Warszawy reduty, jak pisze Kitowcz, rozniosły się po innych miastach Rzeczypospolitej.

Znane były i bardzo popularne niemal przez cały wiek XIX. Opisywali je Franciszek Kostrzewski czy Franciszek Galiński. Nie obywało bez mniej i bardziej nieprzyzwoitych numerów. Na jednej z zabaw pojawił się człowiek-but, na innej człowiek-piec kaflowy, który raz po raz, uchylając drzwiczki poniżej pasa świecił bladością pośladków wywołując śmiech i zarazem płomień skrępowania wśród towarzystwa. Córki znanego cukiernika do łakoci dodały środek na przeczyszczenie, a innym razem sytuacja była taka: „Kostrzewski z bandą swych kolegów artystów spostrzegł jegomościa w czamarze, której szamerunek zrobiony był z… parówek. – Zjedzmy go! – któryś krzyknął. No i w moment zjedzony był na miejscu.” – wspominał jeszcze przed wojną Galiński.

Tak zwane „pospólstwo” i szemrane towarzycho też bawiło się do utraty tchu, bez sztywnej etykiety, kręcąc oberki, mazury, tupiąc w rytm kozaka. Szalano tak „Na złotej Sali”, „Pod Trzema Koronami” czy „Pod Murzynkiem”. W karnawale wszystkie troski musiały ustąpić. Wszak był to czas wyczekiwany.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy