Nowy numer 13/2024 Archiwum

Życia nie zmarnowałam, dzięki Bogu

Całe życie poświęciła chorym i potrzebującym. Siostra Józefa Słupiańska, szarytka, skończyła 106 lat.

Urodziła się 12 marca 1912 roku w Wieluniu, mieście, które jako pierwsze zostało zbombardowane w czasie II wojny światowej. Siostra Józefa Słupiańska, szarytka, kończy dziś 106 lat.

- Ja miałam chyba powołanie od dziecka, ale raczej do klauzurowego klasztoru - wspominała trzy lata temu w rozmowie dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.

Gdy nauczycielka pytała ją w szkole: „Czym ty będziesz?”, zawsze mówiła: „Albo zakonnicą, albo nauczycielką”. - Trzy lata po skończeniu szkoły urządzono różne kursy PCK w naszym szpitalu, w Wieluniu. Ja chodziłam jako stażystka. Byłam na sali opatrunkowej. Z początku nie mogłam się przyzwyczaić, bo tam były różne takie opatrunki, bardzo przykre, zwłaszcza jeden, jak mnie siostra prosiła, żebym jej pomogła, żebym spróbowała. Nie mogłam z początku, ale potem się przemogłam i zaczęłam to robić. I po pewnym czasie siostra mówi tak: „O, z pani byłaby pielęgniarka”. Ja mówię: „Proszę siostry, ale pielęgniarstwo dzisiaj, gdzie tu skończyć?”. Przecież nie było szkół pielęgniarskich. „No to może do zgromadzenia?” I proszę, rybka chwyciła haczyk. A ponieważ wtedy nas wychowywano w szkole, nie tylko uczono, ale naprawdę wychowywano..., ja do dziś dnia pamiętam moich nauczycieli i wychowawców. Jeszcze dziś jak któryś mi się przypomni, to za nich się modlę i dziękuję za to, że nas tak wychowali, i w domu, a potem w szkole. Było cały czas wychowanie w szkole - wspomina siostra.

Czytaj także:

2 listopada 1934 r., z kołdrą pod pachą, wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo. Dwa lata później została posłana przez szarytki do Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa na ul. Koszykowej, którą ukończyła... 2 września 1939 r. Dwa miesiące później rozpoczęła pracę w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie. Całą wojnę służyła chorym i rannym, mieszkając w szpitalu razem z ponad dziewięćdziesięcioma siostrami. Pamięta ciągły strach. 

- Miałyśmy polecenie, że w razie nalotu, to bez namysłu zostawiamy wszystko, lecimy do chorych, każda na swój odcinek. Bo pamiętam, poleciałam do chorych, jak był nalot... „O, siostra jest, to już dobrze” - chorzy się uspokajali, bo ktoś przy nich był. A moim zadaniem to było: „Panowie, co będziemy robić? Modlimy się”. Klękałam na sali, na środku. Wszyscy jak jeden mąż, bo jak trwoga to do Boga. I nikomu nie przyszło na myśl, że będą go kolana boleć czy coś takiego. I tak się modliliśmy aż do końca nalotu - wspominała siostra Słupiańska dla Archiwum Historii Mówionej. - Boże kochany, jak był taki straszny nalot tu przed samym poddaniem Warszawy, w 1939 r. Jak się zaczął rano o godzinie siódmej, to skończył się o trzeciej po południu. A myśmy byli akurat wszyscy na Mszy Świętej. I proszę sobie wyobrazić, że myśmy nie wstali z kolan przez tyle godzin, tylko żeśmy na tych kolanach wszyscy się modlili. Ja pamiętam, że ja się tylko oglądałam, czy za mną jeszcze są, czy już nie ma nikogo. Bo to wtedy właśnie cały ogród był zbombardowany.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy