Po drugiej stronie ulicy Złotej, w witrynach trzypoziomowej kamienicy z przełomu wieków krzyczały napisy: „Stała, bezpieczna przeprawa z Gdyni do Ameryki”, „Linija Gdynia – Ameryka”...
„Wysoko nad lasami płynęły obłoki wiosenne, z których jedne były pozłociste, inne jako śnieg białe, a inne o barwie niebiosów. Wędrowcy mknęli w swą drogę nie wiedząc, dokąd ich fale zaniosą. Płynęli na podobieństwo obłoków...”[1]
„Na podobieństwo obłoków” – powtórzył Filip, zamykając książkę. 33-letni mężczyzna w Warszawie był po raz pierwszy. Nie ona jednak szumiała mu w uszach. To wiatr od morza, to fale myjące piaszczysty brzeg, to potop szturmujący betonowe sztaby portu. Nawarstwiały się obrazy, dźwięki i nazwy.
Mężczyzna mimo woli rozejrzał się, jakby łowił kogoś wzrokiem. Natalii jeszcze nie było. Zegar dworcowy wskazywał godzinę 13.18. Przed nim długie czekanie. O bagaż już się troszczyć nie musiał. Zdeponowany, bezpieczny. Książkę wsunął do małego neseserka, podniósł się z ławki i podążył w kierunku wyjścia na ulicę Chmielną. Ta eklektyczna część dworca Wiedeńskiego była nowa, to tzw. „Nowa Poczekalnia”, tylko dla pasażerów przyjeżdżających. Główna część zabytkowej stacji, od strony Alej Jerozolimskich, powoli znikała. W jej miejscu miał wkrótce stanąć nowoczesny dworzec Główny. Żal było warszawiakom charakterystycznych wież budowli, przypominających kominy lokomotyw. Niestety, te przechodziły do historii. Szło nowe. Filip zapytał o drogę gazeciarza w rozpiętej na piersiach koszuli i kraciastych spodniach. Chłopak bez wahania wskazał kierunek. Z andrusowskim błyskiem w oczach ukłonił się, znacząco zadzierając brew. Filip sięgnął do kieszeni, wyjął odpowiedni grosz i już szedł w miasto z „Kurierem” pod pachą. Raźniej mu się zrobiło. Dotarł do Marszałkowskiej. Ta płynęła. Elegancko ubrane towarzystwo spieszyło się powoli. Tramwaje ustawione w rzędzie odjeżdżały kolejno z przystanku. Czarne samochody lśniły w sierpniowym słońcu. Cukiernie nasycały Warszawę słodyczą. Wiatr ten zapach splatał z klasycznym Soir de Paris, który jak mgiełka owiewał stołeczne damy. Drzewa rosły w równych odstępach, słupy ogłoszeniowe porywały przechodniów do kin i teatrów. Przed hotelem „Metropol” stała grupa obcokrajowców. Filip nie rozumiał ani słowa. Rozpoznawał tylko anglosaskie brzmienie mowy. „Metropol” zajmował część budynku od strony Marszałowskiej. Od Złotej wchodziło się do restauracji „Pod bukietem”. Nie głód jednak doprowadził Filipa w to serce pięknej Warszawy. Po drugiej stronie ulicy Złotej, w witrynach trzypoziomowej kamienicy z przełomu wieków krzyczały napisy: „Stała, bezpieczna przeprawa z Gdyni do Ameryki”, „Linija Gdynia – Ameryka”, „Do Ameryki”. Strwożył się podróżny. Wpatrywał się w szyby. Piętami wrastał w trotuar. Ameryka, raj wyśniony, ziemia obiecana. Cel na wyciągnięcie ręki. „A jeśli Natka nie przyjedzie?” – pytał siebie mężczyzna.
Budowa portu i rozbudowa Gdyni były największą inwestycją II RP. 11 marca 1930 r.otwarto regularną linię do Nowego Jorku. Jeszcze kilka tygodni i Filip z Natalią pod rękę będzie przechadzał się pod wieżami Manhattanu. Ale teraz był tu, w Warszawie... czekał.