Czy w mieście, w którym nie ma pieniędzy na leczenie chorych, znajdą się pieniądze na (niezbyt skuteczne) zabiegi?
Czytam właśnie, że lewica proponuje rządzącej Warszawą Platformie Obywatelskiej, by w budżecie miasta na przyszły rok, znalazły się pieniądze na „pilotażowy program finansowania in vitro”. Posłowie PO, od których wprowadzenie programu będzie zależało, podobno „nie uchylają się od rozmów”.
Czy rozpoczęcie rozmów o darmowym in vitro dla mieszkańców stolicy to „tylko” ubijanie politycznej pieczeni i tanie kupowanie społecznego poparcia części mieszkańców? Mrzonki, nie poparte konkretami? Obawiam się, że lewicowe postulaty mogą jednak zostać wprowadzone niebawem w warszawskie realia…
Wskazuje na to po pierwsze przykład Częstochowy, w której w przyszłym roku z dofinansowań na zabieg ma skorzystać kilkadziesiąt par. Tam przeważyły głosy PO. Podobnie przykład ostatniego głosowania nad zmianami w ustawie aborcyjnej, którą Sejm odrzucił głosami ogromnej większości posłów PO wskazuje niezbicie, że obywatelska i teoretycznie chrześcijańska partia, z nauką Kościoła, ma - mówiąc delikatnie - na bakier. Bardzo natomiast liczy się dla niej - lewicujący elektorat. Kolejny przykład, wskazujący że do darmowego in vitro z pieniędzy podatników, być może już tylko jeden krok, to zapowiedź premiera o prawdopodobnym wprowadzeniu zapisów o szerokiej, ogólnopolskiej refundacji zabiegu, bocznymi drzwiami. Przez (legalne?) rozporządzenie, a nie przez Sejm. Ta sytuacja również wskazuje - że gdyby doszło do głosowania w warszawskim Ratuszu, na postawę za życiem radnych z PO, nie ma co liczyć.
Biorąc pod uwagę wyżej wymienione konkrety, w ewentualnej, przyszłej dyskusji nad wprowadzeniem projektu dofinansowania in vitro w Warszawie, zapewne więc nie będą ważne argumenty natury moralnej. I nawet gdyby część konserwatywna radnych, przytaczała dane z których wynika ile dzieci - ginie rocznie przy procedurach in vitro, statystyki nie przekonają zwolenników „wolnego wyboru” i „kompromisu”.
Pozostaje jedynie nadzieja, że z potencjalnym działaniem nastawionym na zysk polityczny, zwycięży czysta kalkulacja i konkrety natury materialnej. Warszawy po prostu nie stać na dofinansowywanie zabiegu. Zabiegu, który nawet nie leczy choroby jaką jest bezpłodność, a jedynie maskuje (i to dość nieskutecznie) jej skutki. Warszawa - doświadcza permanentnego kryzysu finansowego i jest bardzo zadłużona. Stolica (prócz finansowania biletów dla rodzin wielodzietnych) właściwie nie wspiera rodzin. Mieszkańcom - trudno jest się nawet dostać do państwowego lekarza specjalisty! A w wielu dzielnicach, przychodniach, zwykła wizyta u internisty powoduje nerwicę (wielu pacjentów woli się więc nie leczyć, by potem nie musieć szukać państwowego psychiatry). W Warszawie nawet dzieciom nie można wyleczyć zębów w państwowych lecznicach, a Centrum Zdrowia Dziecka przestaje przyjmować pacjentów najciężej chorych. Gdzie tu więc logika: nie ma pieniędzy dla już żyjących i chorych dzieci, a znajdą się pieniądze na zabieg sztucznego poczęcia innych dzieci?
I kolejna sprawa. Wielu moich niepłodnych przyjaciół, katolików z Warszawy, jest absolutnie przeciwnych in vitro. O ewentualnym finansowaniu zabiegu, również z ich pieniędzy, mówią krótko: „to niemoralne”! Pary takie chciałyby jednocześnie stosować naprotechnologię. Niektórych z nich jednak na to nie stać. Pytają więc: dlaczego mamy współfinansować zabieg (z naszych podatków), a jednocześnie nikt nie pomyśli, żeby pomóc nam - współfinansując leczenie (!) niepłodności metodą naprotechnologii? Pytanie, prawdopodobnie niestety, mocno retoryczne…
PS. I taka rada: jeśli radni lewicy i PO będą chcieli stworzyć możliwość współfinansowania zabiegu in vitro dla mieszkańców Warszawy, powinni to zrobić z własnych pieniędzy. Najlepiej przeznaczając na to osobiste diety.