Czułem się w niedzielę jak jedna z najważniejszych osób w państwie. Nie, nie chodzi o to, że miałem imieniny, ale o sznur policjantów, którzy czuwali nad moim bezpieczeństwem. Na podstawie tego, co widziałem i słyszałem, nie mogę podzielić krytycznych opinii na temat zachowania policji.
Z dziennikarskiej ciekawości poszedłem na marsz organizowany przez lewicę. Mnóstwo treści antyfaszystowskich – z niektórymi trudno mi się nie zgodzić, bo nigdy nie zaakceptuję haseł typu „Polska dla Polaków”, „Czarni do Afryki”, „Żydzi do gazu”. Tak jak antyfaszyści nie akceptuję idei, które na stadionach pozwalają wyzywać czarnoskórych, żółtych, czerwonych; idei, które nie tolerują innych religii, pewnych wartości ogólnoludzkich, jak pokój. Moje zrozumienie i akceptacja treści obecnych na pochodzie skończyły się w momencie upominania się o prawa do aborcji i adopcji dzieci przez pary homoseksualne, ale to nie oznacza, że rzucałem w kogoś butelkami.
Zastanawiam się, czy marsze niepodległości w polskim wydaniu w ogóle mają sens. Teraz wygląda to tak: na początku pochodu idą uzbrojeni po zęby policjanci w kaskach, przynajmniej dwa rzędy. Na całej długości pochodu idą uzbrojeni po zęby policjanci w kaskach. Koniec marszu zamykają uzbrojeni po zęby policjanci w kaskach... Przez te kilka godzin nie czułem się wolnym obywatelem, mieszkańcem europejskiej, nowoczesnej stolicy, bo zniewalała mnie świadomość, że idąc w marszu lewicowym, mogę dostać butelką, kamieniem, chodnikiem. I gdyby nie uzbrojeni po zęby policjanci w kaskach, pewnie bym dostał – od bojówkarzy czających się za węgłami kamienic, za krzakami w parku, w Ogrodzie Saskim.
Nie zgadzam się na Polskę, w której ktokolwiek – z prawej czy lewej strony – za wyznawane poglądy może dostać kostką brukową w głowę. W tym sensie do wolności nam daleko i nawet gdyby Piłsudski powstał teraz i przyjechał na Kasztance, to niewiele by tu wskórał. Wojna polsko-polska trwa. Kto ją rozpoczął? Kto ją zatrzyma?