Kiedy z człowieka wychodzi w końcu prawdziwy człowiek, parafia zamienia się w rodzinę. Oby tylko nie "od święta".
Od lat nie spędzam świąt w Warszawie. Z prozaicznego powodu – moje korzenie wyrastają z radomskiej gleby. I jak tylko nadarza się okazja, daję susa w rodzinne strony.
Siłą rzeczy, w moim warszawskim życiorysie, pojawiają się czarne dziury. Nie wiem, jak w mojej parafii przy ul. Hynka kończy się Adwent i jak witane jest Boże Dziecię. Czy o północy kościół wypełnia się po brzegi, czy przychodzą tylko stali bywalcy. Czy wspólnie kolędują przy żłóbku, czy każdy pospiesznie rozchodzi się do domu. I czy w ochockiej parafii zadomowiła się jakaś piękna, bożonarodzeniowa tradycja.
Myślę, że czasami warto być takim świątecznym emigrantem. Pod warunkiem, że oprócz pełnego brzucha, wraca się z bagażem pełnym doświadczeń. A ja taki do stolicy przywiozę. W ostatnią niedzielę Adwentu, w mojej radomskiej parafii, jest pewien zwyczaj - każdy na zakończenie Mszy św. dostaje opłatek. I na znak, że wszyscy jesteśmy jedną, parafialną rodziną, białym chlebem dzieli się z innymi.
O dziwo… nikt się nie spieszy, nikt nie szuka nerwowo ewakuacyjnego wyjścia, nie chowa za filarem. Niektórzy rozglądają się w poszukiwaniu sąsiadów, nawet tych znanych tylko na „dzień dobry”. Obcy sobie ludzie także składają sobie serdeczne życzenia. Bo w Boże Narodzenie w końcu wychodzi z człowieka prawdziwy człowiek. I nie do wiary, jak ten prosty, opłatkowy zwyczaj, potrafi anty-sąsiedzkie zasieki rozbroić.
Oby takich momentów, kiedy nie tylko w najbliższej rodzinie, ale i w tej większej – parafialnej, ludzie otwierają się na siebie, zauważają jedni drugich, tworzą wspólnotę, było w święta jak najwięcej. Czego z całego serca także Państwu życzę.