W ostatnim czasie (niestety) miałam możliwość doświadczania uroków polskiej służby zdrowia
Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie ile kosztujesz, aż się zepsujesz...
Oto motto na dziś. I nie chodzi tylko o koszta materialne, choć i te mogą przyprawić o zawrót (i tak obolałej) głowy. Otóż w ostatnim czasie, a konkretnie przez cały rok 2012, miałam wątpliwą przyjemność poznawania polskiej służby zdrowia od podszewki lekarsko - pielęgniarskiego fartucha. Najpierw kilkakrotne akcje "dziecięce złamania". Potem osobista, a nagła konieczność tzw. zadbania o siebie w gabinetach specjalistów. By zakończyć ten sympatyczny rok - efektownym salto mortale na warszawski bruk. Pominę tu wątek braku piasku czy soli w dość centralnym i reprezentacyjnym miejscu, jakim jest dla Warszawy - Pl. Zamkowy...
W każdym razie - salto mortale nastąpiło. Po nim krótkotrwała utrata przytomności, bardzo szybka i ofiarna, ratunkowa reakcja mieszkańców (a mówi się o ludzkiej znieczulicy!). Karetka. I jeden z warszawskich szpitali. Pamiętam to wszystko jak przez mgłę, bo po upadku na tył głowy, na lód i bruk, człowiek niezbyt sprawny... Niemniej, sprawny na tyle, żeby na całe życie zapamiętać co następuje: kilkugodzinną kolejkę na izbie przyjęć w szpitalu. Absolutnie obojętny personel, który po dwóch godzinach mojego przysypiania na krześle (!), zapytał: "zeszyć panią"? Brak neurologa i dwuminutowe oględziny ortopedy... Następnie wrzaski pani pielęgniarki, której się nie podobało, że osoba po wstrząśnieniu mózgu, podpisuje papiery nie w tej rubryczce, w której trzeba... I takie tam, podobne.
Efekt: wypisanie się pacjentki, w amoku, na własne żądanie, po kilku godzinach. Atawizm taki: uciec byle dalej od miejsca potencjalnie szkodliwego...
Teraz, po kilku tygodniach od wydarzenia, a także biorąc pod uwagę doświadczenia z ubiegłorocznego (niemal ciągłego) leczenia dzieci, na spokojnie, przychodzi kilka refleksji. Po pierwsze - rzeczywiście szpitale funkcjonują jak im materii staje. A że materii coraz mniej, to warunki coraz słabsze. Proste jak cep, choć przybiera formę starego, zdezelowanego stetoskopu... Ale wydaje się, że nie w braku funduszy tkwi problem. Bo, po drugie, kiepskie pieniądze, słabe pensje dla pracowników służby zdrowia, nie mogą nigdy tłumaczyć zwykłej bezduszności, arogancji, czy wręcz... chamstwa.
Tak, problemem polskiej służby zdrowia jest brak pieniędzy (choć gdy patrzę na to, ile pieniędzy z mojej pensji, miesięcznie oddaję na składki, od razu mi się samopoczucie pogarsza...). Ale równie poważnym problemem jest czynnik ludzki. Jakiś dramatyczny, postępujący upadek etosu lekarskiego, pielęgniarskiego. Upadek etyczny, który objawia się tym, że w jednym i tym samym lekarzu czy pielęgniarce, pojawia się raz dr Jeckyl, raz mr Hyde. Jeden objawia się, gdy medyk pracuje na tzw. państwowym, drugi dochodzi do głosu popołudniami, w prywatnym gabinecie.
Gorzkie te moje słowa, i zdaję sobie sprawę - zapewne niesprawiedliwe w stosunku do wielu lekarzy. Bo i ja (na szczęście) doświadczyłam opieki medycznej na ludzkim poziomie. Ludzkim lekarzom, którzy nie zapomnieli że leczenie ludzi to... powołanie, wielkie dzięki. W imieniu chyba wszystkich ludzkich pacjentów
A lekarzom mniej ludzkim, polecam kolejny fakultet: weterynarię. Choć ja ze swoimi zwierzętami, z ich usług, stanowczo nie skorzystam.