Dżentelmeni nader wszystko dbali o odpowiednie nakrycie głowy. Osobnik bez kapelusza, cylindra czy innego melonika na głowie czuł się niemal jak nagus.
Czasy zmieniają się, modowe trendy i kindersztuba – też są płynne. To, co dawniej było świadectwem dobrego stylu, wychowania, przestrzegania etykiety, dziś mogłoby w wielu przypadkach budzić niezrozumienie, a czasem nawet śmiech. Wyobraźmy sobie oto bardzo młodego człowieka, noszącego się na co dzień na styl urzędniczy, w marynarce, krawacie i kapeluszu. Młody starzec? Przebieraniec? Jest w tym, przyznają państwo, coś pretensjonalnego i nieprzystającego do współczesnych oczekiwań społecznych. Z drugiej strony chyba szkoda, że tak dalece oddaliliśmy się od wzorca sprzed lat.
Ale nie o modzie ani antropologii chcę mówić. Rzecz, oczywiście, dotyczy Warszawy. W przedwojennej stolicy, przynajmniej na głównych ulicach, obowiązywała pewna etykieta. Przy czym, podkreślam, trzeba wystrzegać się przesady. Krótko mówiąc, trzeba było po prostu wyglądać elegancko i schludnie. Dżentelmeni np. nader wszystko dbali o odpowiednie nakrycie głowy. Osobnik bez kapelusza, cylindra czy innego melonika na głowie czuł się niemal jak nagus. Toteż nie dziwi fakt, że marki produkujące takie wyroby przeszły do historii, a nawet do legendy. W Warszawie było przynajmniej kilka firm, które zajmowały się tą profesją. Warto wymienić trzy – Cieszkowski, Młodkowski i Mieszkowski. Dziś krótka opowieść o tej ostatniej.
Skarbnicą pamięci o losach marki jest pan Emil Mieszkowski, wnuk założyciela firmy. Od niego się wszystkiego dowiedziałem. Odwiedził mnie któregoś dnia przy ul. Bednarskiej. Pokazał zdjęcia, opowiedział historię. Jedno ze zdjęć zatem Państwu udostępniam, a historię w skrócie przywołuję.
Był rok 1896, po pięcioletniej służbie wojskowej powraca z Odessy do Warszawy Emil Mieszkowski senior. Naraża się konserwatywnym członkom rodziny, bo zamiast zająć się „przyzwoitym” fachem, postanawia zostać handlowcem. Ciotki narzekają, że to nie przystoi, ale Emil nie daje się przekonać. Otwiera sklep papierniczy, a wkrótce wytwórnię cylindrów i sklep wyłącznie z kapeluszami i czapkami. W tym czasie było to coś niezwykłego. Do tej pory bowiem kapelusze kupowano w salonach modowych, razem z garniturami, piżamami, butami, kufajkami, kalesonami, majtkami, skarpetami... Sklep Mieszkowskiego mieścił się przy Nowym Świecie 53. Istniał do Powstania Warszawskiego. Sama firma działała do roku 1970, mając w posiadaniu kilka filii.
– Z czym powinna kojarzyć się marka Mieszkowski? – pytam wnuka założyciela pierwszego sklepu.
– Z solidnością, punktualnością, dobrymi cechami, które dziś poszły w zapomnienie – odpowiada.
Kapelusz to produkt. Żeby był najlepszego gatunku, muszą zostać spełnione warunki profesjonalizmu. Nie dziwi zatem fakt, że kapelusze od Mieszkowskiego nosiły zacne głowy z prezydentem Ignacym Mościckim na czele.
Na zdjęciu widzimy wyjątkową, ruchomą reklamę firmy. Lata 30. XX w., wybrzeże Kościuszkowskie, na tle mostu Średnicowego Fiat 508 ze specjalną przyczepką. Na chromowanej sztycy wdzięczy się znacznych rozmiarów cylinder firmy Mieszkowski. Od razu pytam pana Emila o zdjęcie, na którym widać taki sam samochód, tylko nieco porozbijany.
– To było inne auto. Któregoś dnia tata wracał z jakiejś bibki i wjechał w polewaczkę – odpowiada tylko nieco skrępowany pan Emil. Cylinder z reklamy przetrwał wojnę i przez jakiś czas po 1945 roku był ozdobą cafe-baru „Pod cylindrem” vis à vis Dworca Głównego. Niestety, dobre, rodzime firmy, mimo że powinny być naszym dobrem narodowym, coraz częściej odchodzą w niepamięć. Dobrze, że są chociaż fotografie...