Wielokrotnie zapowiadana, obiecywana, omawiana - prosta i tania forma wyrównywania szans dużych rodzin - w Warszawie nie przejdzie. Ale spokojnie: jak mówią włodarze miasta, nie "fetyszyzujmy" problemu!
Prawdę powiedziawszy, wiadomość że Warszawa nie wprowadzi Karty Dużej Rodziny, nie zaskoczyła mnie jakoś specjalnie. Po prostu gdy obiecuje się coś wielokrotnie, a nieskutecznie, to stara zasada zawsze prawie się sprawdza: obiecanki cacanki. I tyle. Nie pierwszy raz złamano dane (polityczne) słowo. Władze miasta, od dobrych paru lat, trąbiły o wprowadzeniu Karty Dużej Rodziny, jako o wielkim wydarzeniu, na który czeka spragniony lud wielodzietny stolicy. Przekaz był taki: choć sprawa to trudna i wymagająca ogromnych nakładów, to przecież stolica rodziny wspiera, więc wydrze ze swej krwawicy ostatnie pieniądze, i rodzinom dużym przekaże. Od początku zatem, w dyskusji na temat Karty, władze wprowadzały społeczeństwo w błąd. Bo wprowadzanie Kart Dużej Rodziny nie wymaga ani wielkiej pracy, zmian w funkcjonowaniu miejsc użyteczności publicznej, ani... pieniędzy!
Otóż doświadczenie wielu polskich miast, i to dużo biedniejszych i mniejszych niż Warszawa wskazuje, że wprowadzenie Karty Dużych Rodzin nie stanowiło większego problemu nawet dla sporo skromniejszych budżetów. Karta to był nikły promil wszystkich wydatków - dla miast prawie niezauważalny, choć jakże ważny dla obywateli. Jak się chlubnie okazywało na przykładach wielu polskich miast, zorganizowanie zniżek np. na baseny, dogadanie się z kinami czy innymi instytucjami kultury, w których i tak większość miejsc świeciło dorodną pustką, to była kwestia chęci, zaradności, umiejętności negocjacyjnych. A nie wielkich pieniędzy. Jak wiadomo, kina i tak świecą pustkami, więc dobry miejski menadżer (którego jak widać Warszawie zabrakło) mógł sprawić racjonalne cuda. Duże rodziny mogą w wielu miastach korzystać z kin czy basenów nieco taniej. Ale przychodzą częściej. I choć nie zapłacą za bilety całej sumy, to... de facto, w dłuższym czasie, zostawią w kinie więcej pieniędzy. A koszta stałe instytucji użyteczności publicznej, w żaden sposób przecież nie wzrosną. Niby logiczne, niby wszechstronnie opłacalne. A jednak...
Nie dla Warszawy. Bo stolica, w końcu przyznała się otwarcie: nie chce (tak naprawdę symbolicznie) wspierać rodzin dużych. Bo jest kryzys, a Warszawa i tak wspiera wielodzietnych. Rozwiązania które istnieją, a którymi zasłaniają się obecnie władze, np. bezpłatne bilety dla rodzin wielodzietnych to oczywiście rzecz potrzebna. Ale nie wystarczająca dla Warszawy. Promocja dużej rodziny dla stolicy stale wyludniającego się kraju, powinna być jednym z priorytetów. To Warszawa powinna być liderem w wyrównywaniu szans dzieci z dużych rodzin. Podkreślmy, że chodzi o wyrównywanie szans, a nie "zabieranie jednym, żeby oddać innym" - jak czasem, niezbyt rozumnie, myśli się o ulgach dla rodzin wielodzietnych. To Warszawa powinna w końcu "odczarowywać" wszelkimi sposobami szkodliwy stereotyp, że wielodzietność to patologia.
Ale już najbardziej razi, czy wręcz odraża, argumentacja i wypowiedź władz miasta na temat (braku) Karty. Wiceprezydent Włodzimierz Paszyński, mówiąc o rezygnacji z jej wprowadzenia, powiedział m.in: "Wolałbym, żeby zamiast mówić o sfetyszyzowanej Karcie, podkreślać to, co Warszawa już robi dla rodzin, nie tylko wielodzietnych".
No proszę! Karta jako "fetysz" - to bardzo ciekawa koncepcja. Zastanawia, co konkretnie miał pan prezydent na myśli. Bo jeśli kartę postrzega jako bóstwo w religiach pierwotnych, to w sumie nie dziw że nie chce jej wprowadzić. Jeśli natomiast interpretacja karty poszła w kierunku... pewnych zaburzeń, to strach pomyśleć z czym w ogóle rodzina wielodzietna panu prezydentowi się kojarzy.
Być może kogoś przekonał argument, że w dobie kryzysu, obecnie Warszawy nie stać na wspieranie dużych rodzin (przez ten termin rozumie się rodziców z minimum trójką dzieci). Co zatem z innymi wydatkami, na które pieniądze jednak się znalazły?
Inwestycja i wydatek pierwszy: niedawno miasto przyznało, że na obsługę... portali społecznościowych wydaje miesięcznie ok. 3 tys. zł. Urzędnik, za nasze - podatników pieniądze - zachwala władze Warszawy na Facebooku. Potrzebna społecznie harówka! Inwestycja druga: co jakiś czas okazuje się też, że z dofinansowań miejskich zorganizowano np. bardzo potrzebne warsztaty czy spotkania. Niedawno dla... homoseksualistów, którzy za miejskie pieniądze "rozwijali swoją tożsamość". A teraz wymieńmy jeszcze większe, bardzo potrzebne inwestycje: iluminacja świąteczna stolicy, która następnie była reklamowana w jednej z prywatnych telewizji, kosztowała ok. 600 tys zł. Cóż warte jest 600 tys. za "wyczarowanie" w stolicy świątecznej atmosfery?
A na koniec absolutny szczyt. Premie dla miejskich urzędników. W pierwszym kwartale ubiegłego roku, na przeróżne nagrody i inne "podziękowania" za pracę w dobie kryzysu, Warszawa wydała kilkanaście milionów złotych... W 2011 r. cała suma sięgnęła blisko 50 mln. Ale nie fetyszyzujmy problemu! Przecież wszyscy ci urzędnicy mają rodziny, więc muszą z czegoś żyć. W dodatku ciężko pracują, by warszawskiej rodzinie żyło się lepiej!