Lampa w oczy i długie godziny przesłuchań. Ciężkie buty oficera UB, Jerzego K. trafiały raz w nerki, raz w nogi. Wacław Sikorski ma dziś 88 lat, tyle co jego kat, skazany w ubiegłym roku na 8 lat więzienia. Kpt Sikorski przeżył wyrok śmierci. Wczoraj uhonorowano go medalem "Zło dobrem zwyciężaj".
Lampa w oczy i długie godziny przesłuchań. Ciężkie buty oficera UB, Jerzego K. trafiały raz w nerki, raz w nogi. Potem oprawca kazał siadać na odwróconym taborecie. „Nie wiesz, czego chcę?!” i kolejny cios, tym razem koło ucha. Pęknięta błona bębenkowa do dziś nie daje zapomnieć. Przesłuchiwanych więźniów bił gumą i żelazem owiniętym w ręcznik. Przypalał im włosy, kazał robić przysiady, przyciskał do ściany - tak metody śledcze Jerzego K. opisują prokuratorzy IPN.
Kpt. Wacław Sikorski ps. "Bocian", żołnierz AK skazany przez komunistów na karę śmierci, często pokazuje młodym ludziom ścianę dzisiejszego aresztu przy Rakowieckiej, gdzie razem z kolegami oczekiwał na wykonanie wyroku. Z tych którzy przeżyli ubecką katownię, do dziś żyją tylko dwie osoby. I oprawcy, z których jednego – Jerzego K.- Sąd Okręgowy Warszawa-Mokotów w styczniu ub.r. skazał po 16 latach procesu na karę czterech lat pozbawienia wolności bez zawieszenia.
Urodzony 9 lutego 1925 r. Wacław Sikorski ma dziś 88 lat, tyle co jego kat. Wczoraj, podczas Mszy św. w bazylice Św. Krzyża w Warszawie sprawowanej w intencji Żołnierzy Wyklętych uhonorowano go medalem "Zło dobrem zwyciężaj".
Kiedy usłyszał wyrok śmierci miał 22. Był najmłodszym rocznikiem poborowych zaciągniętych do wojska w 1944 r. Przynależność do AK musiał ukrywać. W 1946 r. związał się z podziemną organizacją Wolność i Niezawisłość. Rok po tym, jak odmówił wyjazdu do akademii wojskowej w Moskwie, został aresztowany. Przetrzymywany najpierw w Zarządzie Informacji Wojskowej, uznany za amerykańskiego szpiega, zastraszany i poniżany trafił do aresztu więziennego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego na ul. Koszykowej. Pod koniec sierpnia 1948 r. został przewieziony do X pawilonu, oddziału XI mokotowskiego więzienia. W jednoosobowej celi przebywał z dyrektorem LOT-u Wojciechem Zielińskim, krakowskim profesorem Łukaszewiczem, a także z saperem i budowniczym cmentarza na Monte Cassino kapitanem Borodziukiem i Adamem Gajkiem, który nie wytrzymywał okrutnych przesłuchań i próbował popełnić samobójstwo. Odratowali go, a potem… rozstrzelali.
Bito kilka razy w tygodniu, wymuszając podpisanie gotowych protokołów z zeznań. Oczywiście całkowicie zmyślonych.
- Na pawilonie X cały czas było słychać krzyki i w nocy, i w dzień. Początkowo nic nie podpisywałem, ale kiedy złamano mi nos, zacząłem się bać o życie. Najgorszy był Kędziora. Podobno każdego potrafił zmusić do podpisania wszystkiego. Rozprawie, tak zwanej kiblówce, bo odbywała się w jednej z cel Mokotowa, przewodniczył Roman Różański. Tych nazwisk nie zapomnę do końca życia.
Cela śmierci miała 25 łóżek, ale ponad stu skazanych, niemal wszystkich z AK.
- Drzwi celi otwierały się zwykle koło szóstej wieczorem. „Dekutowski! Wasilewski! Tudruj! Zabierajcie swoje rzeczy!”. Wiadomo było: koniec – wspomina Wacław Sikorski.
Rano w zbitych na kształt trumny skrzynkach wywożono ciała wozem konnym. Na Powązki, Bródno i koło kościoła św. Katarzyny. Wśród współwięźniów był też brat Baltazar, zakonnik z Krakowa.
- Zapytał mnie, czy boję się śmierci. I zaproponował, że skoro mam dopiero 22 lata, to on poprosi, żeby zamieniono nam kary: moją – śmierci, i jego 10 lat więzienia. Inny ze współwięźniów wyrzeźbił mi ze szczoteczki do zębów krzyżyk z Chrystusem, który jeden ze strażników demonstracyjnie wyrzucił.
29 kwietnia 1949 r. nadszedł dekret Bieruta o zamianie kary Sikorskiego na dożywocie. Odsiedział jeszcze blisko sześć lat: w Rawiczu, Wronkach i Sztumie. Ale w przeddzień 31. urodzin bez słowa wypuścili go na wolność.
- Narodziłem się na nowo – mówi Wacław Sikorski, chociaż do końca PRL-u, on i jego rodzina byli inwigilowani. Za działalność polityczną w więzieniach siedzieli jego rodzice, babcia, ciotka i wujek.