Produkcja, którą zapowiadano od przeszło roku wreszcie weszła do kin. Mimo, że komputerowo wygenerowana rzeczywistość przedwojennej stolicy momentami zapiera dech w piersiach, nie czujemy się jej uczestnikami – to wielka szkoda.
Porywani z punktu do punktu, pośpieszani, to unosimy się nad dachami, to przesuwamy się wzdłuż jezdni, obskakujemy fragmentarycznie fasady kamienic, nie tykając ziemi ni razu. Jeden z kolegów od warszawskich spraw po projekcji przyznał – Jestem zmieszany, nie wstrząśnięty – i to chyba najlepszy komentarz, bo odczucia są, rzeczywiście ambiwalentne. O ogólnym pięknie tego dzieła przekona się naocznie każdy widz. Nie każdy jednak będzie świadomy, że tak naprawdę nie patrzy na Warszawę z roku 1935. Dlatego zamiast zachwalać efekty specjalne, po dwukrotnym obejrzeniu, pozwolę sobie zaraportować o błędach merytorycznych i niedostatkach konstrukcyjnych.
Przekłamania są dość ewidentne i świadomemu widzowi od razu rzucą się w oczy. Uwaga, mogą doskwierać! Gdyby zebrać je wszystkie – powstałaby ładna errata. Błędy te określam jednak „pięknymi”, dlatego, że w kilku wypadkach wzbogacają wizję, dekorują miasto. Niestety, z historycznego punktu widzenia są nie do przyjęcia i świadczą o niewiedzy lub ignorancji twórców. Najwyraźniej nieporozumieniem było nałożenie przez autorów klauzuli absolutnej tajności na projekt. Film na etapie realizacji nie był konsultowany z varsavianistami, mimo że propozycje bezpłatnej pomocy merytorycznej były. Tymczasem już oglądając internetowe zajawki można było się porządnie zdziwić. Oto w „1935” roku mieliśmy gmach centrali PKO na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej naprawdę wznoszony od 1936 r., czy antenę telewizyjną na dachu „Prudentialu” z końca 1937. Była szybka interwencja dobrych ludzi. W wersji kinowej te przekłamania już się nie pojawiły. Niestety, nie zabrakło innych wpadek. Od razu należy zaznaczyć, że ogólnego wrażenia to nie psuje, ale lepiej by było z tytułu wyrugować rok. A pojawił się on z prostego powodu. Otóż z tego roku pochodzi ortofotomapa, na której widać praktycznie każdy obiekt Warszawy. Bez niej bardzo trudno byłoby w tym stopniu wskrzesić „Paryż północy”.
Napis tytułowy pojawia się na tle wspaniałego Dworca Wiedeńskiego, projektu Henryka Marconiego. Obiekt oglądamy kilka razy, z każdej niemal strony. Łopoczą flagi, na peron wjeżdża Luxtorpeda, jest moc! Niestety, wystarczy spojrzeć na ortofotomapę, żeby się przekonać, że w 1935 r. istniał już tylko fragment dworca od strony ul. Marszałkowskiej. Reszta była rozebrana. Od ul. Chmielnej stała stacja tymczasowa. W 1935 r. drążono już tunel średnicowy i budowano nowoczesny gmach Dworca Głównego.
Bez wątpienia największe wrażenie robią place widziane z góry – Napoleona, Żelaznej Bramy, Dąbrowskiego. Przy tym ostatnim stał słynny dom mody Hersego. Budynek był jedną z ikon przedwojennej Warszawy (nawet po bankructwie salonu modowego). Na pocztówkach i w albumach pojawia się zwykle w pierwotnej szacie, z dwoma charakterystycznymi hełmami na wieżyczkach. Tymczasem w roku 1935 miał już oblicze zmienione. Po pożarze został przebudowany, czego autorzy nie wzięli już pod uwagę. Są także inne pomyłki, podmianki, po prostu wtopy.
Kulminacyjnym momentem filmu wydaje się być ukazanie Wielkiej Synagogi. Efektowny najazd od frontu. Budowanie napięcia. Ekstaza orkiestry. Totalny high! W porządku, ale skąd taka decyzja? Z całym szacunkiem, to nie był najważniejszy obiekt tamtego miasta. I tu znowu wpadka – podpis „Plac Bankowy”! Proszę mi wybaczyć, ale synagoga stała przy Tłomackiem!
Można wreszcie odnieść wrażenie, że twórcy nie zrozumieli tamtego miasta. Wykreowana przestrzeń jest oniryczna, ludzie i samochody snują się bez życia. Uraczono nas wypacykowanymi fasadami, kastrując miasto z jego aury, klimatu. Ogród Saski zionie pustką. Na szczęście pojawiły się kałuże na ulicach, które przełamują odczucie sterylności. Trzeba jednak przy tym zaznaczyć, że całość robi duże wrażenie. Piękny panegiryk!
Kolejnym minusem jest aspekt kompozycyjny: brak spójności, rwanie narracji, wycofywanie się z zasygnalizowanej myśli. Przykład: w pewnym momencie, zupełnie bez kontekstu, oko kamery zaczyna penetrować górne partie kolumnady. Świadomy widz rozpoznaje pałac Saski. Laik ma problem. Ratunkiem byłby szerszy kadr lub chociaż podpis. Napięcie rośnie. Niestety, oczekiwany ciąg dalszy nigdy nie następuje. Kompletne zerwanie. Muzyczna kadencja i dalej niemrawe plumkanie. Nie dość, że nawet kątem oka nie rzucamy na plac Piłsudskiego, to nie oglądamy też ogółu pałacu Saskiego. Zupełnie jakby producenci w trakcie wypowiadania ważnego zdania zakasłali się, albo zapomnieli, o czym chcieli mówić. Pachnie to pośpiechem i zwyczajną niedoróbką.
Wydaje się, że ambicją twórców „Warszawy 1935” było zarysowanie też szerszego kontekstu. Na kanwie opowieści o „Paryżu północy” mimochodem wtrącane są daty z kalendarium polskiej myśli technicznej, dokonania polskich lotników, itd. Idea słuszna, gorzej z realizacją. Ten dualizm, który w efekcie zostaje nam zafundowany jest zdecydowanie rozłącznością. Tracimy wątek – mowa o wszystkim i o niczym – jest Warszawa i jest zachód słońca nad oceanem.
Na koniec mój subiektywny żal, wynikający z niezaspokojonego chciejstwa. W tym wszystkim brakuje po prostu spojrzenia z perspektywy trotuaru, spojrzenia przechodnia, flaunera - to by pozwoliło poczuć to miasto, dać się otoczyć budynkami, zajrzeć w witryny sklepów, poczytać ogłoszenia na słupach, zaczepić płaszcz młodej dziewczyny, przyjrzeć się ludziom, którzy przecież tworzyli klimat tamtej Warszawy. Można to było zrobić, czego dowody mamy w samym filmie. Niemal przy ziemi jesteśmy, sunąc np. Marszałkowską lub ulicą Moniuszki. Zabrakło jednak spowolnień lub nawet stopklatek. Przestrzeń mignęła niedokontemplowana. Takie spojrzenie pieszego byłoby bardziej bliskie życiu, niż widok z lotu ptaka, który zachwyca, ale nie przenosi nas, nie lokuje w tamtej rzeczywistości. Ta boska perspektywa przyznaje nam rolę obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń.
Podsumowując, film, pomimo ewidentnych wpadek i niedoróbek, robi duże wrażenie i wart jest kilkukrotnego zobaczenia. A że nie zostało to zrobione dobrze w pełnym wymiarze? Może „CDN”?
Piotr Otrębski