Nie takiego meczu oczekiwali kibice na Narodowym. Nie przy 11-stopniowym mrozie. Nie po 300 kilometrach podróży z Inowrocławia, Rzeszowa, Siemianowic. – Trzeci raz tu jestem i po raz trzeci żałuję – narzekał kibic ze Śląska.
To niesprawiedliwe, że z 55.585 szczęśliwych posiadaczy biletów, cudem wyszarpanych po nieludzkich cenach od PZPN, cieszy się zaledwie jeden sektor na północnej trybunie. I trudno powiedzieć, kogo załamały bardziej pierwsze dwie, a później jeszcze pięć kolejnych minut, które przesądziły o wyniku – piłkarzy czy kibiców.
Nasi wyglądali, jakby wybiegli na trening, Ukraińcy – jakby go właśnie skończyli. Nie pomogła gigantyczna flaga ułożona z dziesiątków tysięcy kawałków biało-czerwonej folii, którą kibice podnieśli w czasie "Mazurka Dąbrowskiego". Nie pomogły tysiące szalików, czapek i policzków w narodowych barwach ani żywiołowy doping, który siłą rzeczy słabł z każdą minutą, ustępując gwizdom i potokowi przekleństw (może tylko zza moich pleców?).
Tak samo klął Zbigniew Boniek, i to już dwa dni temu. W kolejce do szatni w hotelu "Hilton", gdy jakiś znajomy zagadnął go, czy denerwuje się przed meczem. Mówił wprawdzie, że się nie boi, że jeśli przegramy, to znaczy, że oni są lepsi... Ale co drugie słowo było przekleństwem. No, trudno temu nie przyznać racji. Ale jakoś pogodzić się nie mogę, że polskiej piłce musi towarzyszyć taka podwórkowa łacina.
– Dobrze, że przynajmniej Żyła wskoczył na trzecie miejsce – pocieszali się kibice, wracając pieszo mostem Poniatowskiego do centrum Warszawy.
Większość kupiła bilety w pakiecie. Usiądą na tych samych biało-czerwonych krzesełkach we wtorek, na meczu z San Marino. O ile przyjdą. Bo część zwątpiła, czy na Narodowym można wygrywać w piłkę. Może rzeczywiście przerobić go na skocznię?