Chciałoby się powiedzieć: "Warszawo, dbaj o wielkanocne zwyczaje, one przybliżają do pokoleń, których nie ma". Zbyt pompatycznie? Nie szkodzi.
Jeszcze w XVII i XVIII wieku warszawiacy przez cały Wielki Post jedli śledzie z żurem. Post zaczynał w Środę Popielcową król, który rano z kaplicy szedł prosto do jadalni, gdzie czekał gliniany gar przykryty pokrywką. Wylatywał z niego wróbel, a na dnie leżał śledź. Było to oficjalne rozpoczęcie Wielkiego Postu.
Tradycji było sporo w Wielkim Tygodniu, na przykład w środę topiono w Wiśle Judasza – tak, jak dzisiaj w pierwszy dzień wiosny topi się Marzannę. W czwartek gospodynie robiły zakupy – kupowały baranka, prosię, jaja, mąkę; robiły kiełbasy, baby, mazurki, żeby w święta mieć czas na modlitwę i dla rodziny. W Wielki Piątek tłumnie odwiedzano Groby Pańskie (najładniejsze mieli jezuici). W Wielką Sobotę było święcenie pokarmów – nie w koszyczkach, ale na talerzach. Musiały się na nich znaleźć: pieprz, sól, kiełbasa, pisanka i cukrowy baranek. Tego dnia szła również procesja ze śledziem i żurem. Na obrzeżach miasta wieszano śledzia na drzewie, żur w glinianym garnku rozbijano łopatą nad głową niosącego albo zakopywano razem z garem. A wieczorem rozpoczynały się pierwsze Rezurekcje, które trwały niemal przez całą noc. Ci gorliwsi uczestniczyli w kilku.
W Niedzielę Wielkanocną warszawiaków budziły armaty. Tego dnia nie składano wizyt, czas spędzano z domownikami przy stole, rozmawiano, czytano na głos książki. Dopiero drugiego dnia można było składać wizyty krewnym czy pójść na spacer do parku. W Łazienkach stał słup posmarowany szarym mydłem, na który wdrapywali się ci bardziej wysportowani. Na wierzchołku czekały nagrody.
„Cała” Warszawa żyła świętami. Dzisiaj „cała” Warszawa wyjeżdża na święta.