- W Polsce jest 10 tys. parafii. Gdyby w każdej były 2-3 rodziny gotowe na jakiś czas przyjąć kogoś pod swój dach, problem sieroctwa społecznego prawie by nie istniał – mówi Stefan Bramski, mąż pani Marii, która założyła pierwszy w Polsce Katolicki Ośrodek Adopcyjny. Obydwoje pokazali, jak bronić życia w Polsce nie tylko do momentu urodzenia dziecka.
- Byliśmy na materialnej „granicy przeżywalności” – wspomina przełom lat 70. i 80. Stefan Bramski. Wtedy zdecydowali, że przyjmą pod dach jeszcze dwoje dzieci. Niepełnosprawnych.
Maria Bramska zajmowała się ich leczeniem w Domu Dziecka. Adaś miał 8 lat, Krysia - 6. Chłopiec po pół roku w pierwszej klasie znał jedną literę A, i nie rokował szybkiego opanowania B. Z przykurczem lewostronnym dostał II grupę inwalidzką. Dlatego Towarzystwo Przyjaciół Dzieci ucieszyło się, gdy pani Maria zapytała, czy może Adasia wziąć na Wielkanoc do swojego domu. Szybkie referendum w domu, i decyzja: „Już go nie oddamy”. TPD ucieszyło się jeszcze bardziej.
Z przysposobionymi dziećmi i czwórką swoich wyglądali na dziwolągów nie tylko na ulicy, ale i na basenie, wakacjach, w kolejce po masło na kartki. Pierwsze miesiące stanu wojennego były już ekstremalnie trudne.
- Adaś ma jedną stopę większą. A na kartki przysługiwała tylko jedna para butów. Jak wytłumaczyć w sklepie, że muszę kupić dwie? Więc w ramach protestu spacerowaliśmy z nim na bosaka, ja też, po Rakowcu. Aż ksiądz Romuald Kołakowski złapał się za głowę – wspomina pan Stefan.
- To były dzieci, które ginęły. Dosłownie. Wiedziałam, że trzeba je zabrać z Domu Dziecka, żeby uratować im życie – zwierza się Maria Bramska.
Więcej o Marii Bramskiej, która założyła pierwszy w Polsce Katolicki Ośrodek Adopcyjny, nowoczesną placówkę preadopcyjną i Fundację Rodzin Adopcyjnych w reportażu w jajnowszym numerze warszawskiego "Gościa Niedzielnego".