Miało być lepiej, wyszło jak zawsze. Rodzice złoszczą się, bo tzw. ustawa przedszkolna ograniczyła liczbę zajęć dodatkowych dla ich dzieci. W przedszkolu w Warszawie będzie taniej po południu o dwa złote za godzinę, ale prywatny angielski kosztuje przecież 15 razy więcej.
Premierowi wzorowo udało się pokłócić rodziców, dyrektorów i zarządzających oświatą. Pierwsi mają pretensje, bo tzw. ustawa przedszkolna ogranicza możliwości finansowania większej liczby dodatkowych zajęć, co zmusza ich do szukania tych samych w ofercie prywatnej, poza placówką przedszkolną. Drudzy na pierwszych tegorocznych zebraniach muszą tłumaczyć się przed rodzicami ze zbyt daleko idącej ingerencji władzy w ich kompetencje, władze oświatowe zaś udają, że nie ma problemu, bo przecież chciały dobrze, obniżając koszty finansowania pobytu dzieci powyżej 5 godzin do złotówki za godzinę.
Projekt rządu "Przedszkole za złotówkę", miał wyrównywać szanse edukacyjne dzieci z uboższych rodzin, tak by i one mogły korzystać z dodatkowych zajęć, nie płacąc na przykład 30 zł miesięcznie. Ale przy okazji wylano dziecko z kąpielą. Bo samorządy twierdzą, że 500 milionów przekazanych na realizację programu, nie starczy na zorganizowanie tych samych zajęć dodatkowych. A rodzicom ustawa zabrania płacić więcej. Anglista nie będzie chciał pracować za 300 zł miesięcznie.
Czy wyjdzie afera na miarę zmuszania do edukacji w pierwszej klasie dzieci sześcioletnich? Pewnie nie, ale może warto było pomyśleć o skutkach wprowadzonej od 1 września ustawy wcześniej, konsultując ją przynajmniej ze środowiskiem rodziców lub dyrektorów placówek?