Reklamy wielkoformatowe w Warszawie są "be", ale tylko te komercyjne. Jeśli wiesza je ratusz - wszystko jest w porządku.
Bardzo mi żal Grzegorza Piątka, który z ogromnym zapałem i znawstwem chciał uwolnić miejską przestrzeń od wielkich płacht zasłaniających budynki i pstrzących stołeczne ulice. Po zaledwie trzech miesiącach roztrzaskał się o urzędniczy beton. Zrezygnował ze stanowiska i szczerze wyznał, że zamiast walczyć z komercyjnymi banerami rozsiewającymi się jak grzyby po deszczu, musiał to samo robić z reklamą ratusza. Walka na dwóch frontach przerosła siły i możliwości młodego architekta.
Rezygnacja ta skłania jednak do pytania o rzeczywiste intencje ratusza w kwestii miejskiej przestrzeni. Czy walka z wielkoformatowymi reklamami na stołecznych budynkach, tak często deklarowana przez urzędników, jest rzeczywiście szczera? Czy może jest tylko pięknie brzmiącym frazesem, zwłaszcza dla przedreferendalnych czy przedwyborczych uszu? Obwieszając Pałac Kultury i Nauki miejskimi reklamami, urzędnicy są po prostu w swoich deklaracjach niewiarygodni.
Na nic zda się powołanie kolejnego „szeryfa” na stanowisko naczelnika Wydziału Przestrzeni Publicznej, bez przyznania mu większych kompetencji. Jak widać, w ratuszu nie ma przyzwolenia na to, żeby szeryfa porządnie uzbroić, więc też nie należy się spodziewać szczególnych sukcesów na polu walki z uliczną reklamą. Niestety, długo jeszcze Warszawa pozostanie niechlubną rekordzistką z jej prawie 23 tysiącami nośników reklamy zewnętrznej. Możemy tylko pozazdrościć Krakowowi (trzy razy mniej nośników i ciągle stara się ich liczbę zmniejszyć) czy Rzeszowowi (68 razy mniej). Ale tam widać panuje inny urzędniczy klimat.