Tylko wtedy, gdy widownia zamiera, aktor czuje, że prowadzi ją swymi emocjami. Że ta iskra przebiegająca między sceną a widownią zapaliła jakiś nieuchwytny lont. Tak dzieje się podczas przedstawienia na monodramie Soni Bohosiewicz w Teatrze Polonia.
Spektakl w teatrze „Polonia”, którego jedyną odtwórczynią jest Sonia Bohosiewicz, uświadomił mi jak ułomną formą w stosunku do żywego teatru jest film.
Zgoda. Znam filmy wybitne, wstrząsające, znakomicie grane, ale wszystkie one na dobrą sprawę mogą funkcjonować także bez widza. Natomiast misterium teatru, że tak patetycznie określę, ten oparty o symbiozę z widzem rodzaj sztuki, istnieje tylko w relacji Aktor - Widz. Tylko wtedy, gdy widownia zamiera aktor czuje, że prowadzi ją swymi emocjami, wciąga bez reszty w swój świat. Sprawia, że ta iskra między sceną a widownią zapaliła jakiś nieuchwytny lont.
Gdy po przedstawieniu „Chodź ze mną do łóżka” trzymałam w ręku program teatralny, naszpikowany uczonymi teoriami znanych i nieznanych mi filozofów, będąc gotowa szybko odłożyć go na półkę, nagle w oczy wpadł mi fragment nawiązujący do Księdza Tischnera, a potwierdzający moje odczucia: „Doświadczyć znaczy spotkać”. A doświadczenie to wspólne dochodzenie do świadectwa. "Wspólne" to znaczy także, jak mówi Tischner, doświadczenie innego człowieka - spotkanie z Innym, a zarazem Spotkanie z Samym Sobą. Co za tym idzie, nie ma "Ja" bez "Ty", tak jak nie ma "Ty" bez "Ja". I tylko z takiej komunikacji rodzi się wspólnota, która jest teatrem, a bez której sztuka nie jest w stanie się spełnić.
Ktoś nazwał tekst Andrzeja M. Żaka małym traktatem o wielkich problemach. Trafnie. Bo czy historia bohaterki, którą oglądamy na scenie jest projekcją jej wyobraźni, czy jedynie hipotezą, próbą uświadomienia sobie, czym jest samotność umierania, czym tęsknota za utraconą miłością? Czy więc bohaterka jest postacią realną czy zmyśloną? Za sprawą jej doznań, które nam odsłania, doświadczamy podobnego lęku przed przyszłością. Co więcej, nikt z nas nie ma gwarancji, że los przykutej do łóżka kobiety, nie stanie się naszym losem.
Niewątpliwą wartością spektaklu jest rola Soni Bohosiewicz, w sposób nieoczywisty dzielącej się z nami dramatem utracenia. Bez cienia patosu, czy egzaltacji. Ocieramy się niemal fizycznie (czego ekran nie byłby w stanie oddać w takim stopniu) o każdy nerw, każde drgnienie duszy i ciała zapadających się w nicość istoty. Istoty, która do końca walczy o siebie. Im bardziej zmysłowa w swoich tęsknotach jest narratorka, tym silniejsze poczucie żalu za niespełnieniem.
Scena, tak jak suknia bohaterki, pokryta jest jak łąka barwnymi kwiatami. Ta łąka przywodziła mi na myśl utracony raj. I było w tym jakieś pocieszenie. Bo przecież, jeśli dotknęło się raju, tym pełniejsze było dane nam życie. To wartość, której nam już nikt nie odbierze. Motto sztuki, zapożyczone od Dostojewskiego brzmi: „Ludzie ,miłujcie się”, co przywodzi jeszcze bliższy nam cytat z Księdza Twardowskiego: „Śpieszmy się kochać ludzi/ tak szybko odchodzą”.
Walorem sztuki, wyreżyserowanej doskonale przez Adama Sajnuka, jest jej wieloznaczność. I zawoalowana wokół dziejących się (czy może nie dziejących, a jedynie wyobrażonych wydarzeń) tajemnica. A tajemnica jest istotą teatru. Witamy więc powrót aktorki na scenę. Aktorki, która przed laty, po ukończeniu krakowskiej szkoły teatralnej, grała pod wodzą takich mistrzów jak Jerzy Trela, Krystian Lupa, Barbara Sass. Zanim na parę lat nie wchłonęło ją kino.