Widziałem niewładne ręce, protezy, wózki, z których nie wstaje się o własnych siłach. I żar w oczach tych, którzy wyruszyli na pątniczy szlak.
Są niesamowici. Każdy z osobna i wszyscy razem. Ci o kulach, i ci w dziecięcych wózeczkach. Ci na własnych stópkach, i ci niesieni (i niosący) na barana. Ci którzy zdają sobie sprawę z pątniczego potu, i ci którzy nieświadomi go w pielgrzymich butach po raz pierwszy ruszyli, by pokonać 300 kilometrów na Jasną Górę.
W oczach nie mają mojego strachu. Nie boją się o bąble, swędzące od asfaltu wysypki i brudne nogi, obmywane w lodowatej wodzie. Z dziecięcą ufnością powierzyli dziesięć dni swojego życia na jedno z najpiękniejszych doświadczeń, jakie niesie ze sobą polski katolicyzm. Rzucają się na głęboką wodę, bo wiedzą, że nie będą w tej drodze sami. Z natchnienia Ducha, idą do Matki, z jej Synem. To takie proste, choć każdego roku takie trudne.
Zazdroszczę wszystkim. Bo trzeba mieć wiele wiary, żeby odrzucić swoje obawy i lęki. I przestać się tłumaczyć, że przeszkadza mi to, czy tamto. Przestać się wymigiwać, że może kiedyś znajdę wreszcie czas także na pielgrzymkę.