Dobry mąż i ojciec, optymista, gdy trzeba walczyć o przetrwanie - to także Tom Waits.
Kim jest tak naprawdę Tom Waits, artysta niepokorny jak głosi legenda, bohater biografii napisanej przez przyjaciela, Jaya Jakobsa "Dzikie lata - muzyka i mit Toma Waitsa”? Sam Waits zresztą swoją legendę tworzył prowokacyjnymi anegdotami, które przylegały do niego, a niekoniecznie miały coś wspólnego z prawdą. Lubił na przykład opowiadać, że urodził się na tylnym siedzeniu żółtej taksówki w Los Angeles. W rzeczywistości przyszedł na świat w Pomonie, w rodzinie nauczycielskiej, i razem z rodzicami wędrował po wielu miastach Stanów. Rodzice rozwiedli się, gdy mały Tom miał 11 lat.
Został z matką, o której zawsze mówił i pisał z miłością. Przeprowadzki rodziców przejął z dobrodziejstwem inwentarza i sam prowadził długo cygański styl życia, nie stroniąc od spelunek i dekadenckich imprez. Już w latach szkolnych założył swój własny zespół muzyczny, rozwijając się jako instrumentalista. Grał na klawiszach, gitarze, akordeonie, ale słuchacze pokochali go przede wszystkim za ochrypły, pełen ekspresji głos. Dzięki niemu odbywał wyprawy do świata ulepionego ze smutku, samotności, bólu i alkoholu.
Ale życie Toma Waitsa dzieli się jakby na dwie części. Etap drugi rozpoczyna się od spotkania, a potem przyjaźni z Francisem Fordem Coppolą, który najpierw zaproponował mu skomponowanie muzyki do kilku filmów, a potem zagranie znaczących ról, raz nawet obok Jacka Nicholsona. Wtedy to poznał Kathleen Brenner, która została jego żoną.
To odmieniło jego życie. Powszechnie uważa się, że jest kochającym mężem i wspaniałym ojcem trojga dzieci. Coraz częściej daje się słyszeć z jego ust znamienne słowa: "W piciu nie ma tak naprawdę nic zabawnego. Dotarło do mnie, że trzeba czym prędzej zmienić styl życia”.
I zdania, które mogą stanowić motto kogoś z innym życiorysem: "Trzeba wierzyć w siebie i starać się przetrwać trudne chwile. Bo nie zawsze jest lato”.
Dzięki synom uczy się nowych trendów muzycznych. Jedno zachował na zawsze: sprzeciw wobec komercji. Nigdy nie zaakceptował udziału artystów w reklamie: "Najlepiej - żartował - żeby sam artysta wystąpił nago na masce samochodu. Byłoby rzeczywiście super”.
Te jego zasady budzą szacunek i sprawiają, że wielu artystów identyfikuje się z buntem, jaki wyśpiewał w wielu swoich balladach. W Polsce wystąpił w 2000 roku. Kazik Staszewski nagrał album zatytułowany "Piosenki Toma Waitsa”.
Marcin Przybylski nieraz sięgał po piosenki Waitsa i jako wykonawca, i jako reżyser choćby przygotowując w teatrze Współczesnym znakomity spektakl muzyczny "Moulin Noir” z piosenkami Nicka Cave i Toma Waitsa. W spektaklu "Fortepian pijany”, na inaugurację nowego sezonu w Teatrze Narodowym, Przybylski wykorzystał mroczną stronę osobowości artystycznej Waitsa i tak też dobrał piosenki, o co nikt nie miałby do reżysera pretensji.
Kochamy przecież Waitsa za jego mroczność, za sięganie do zranionej duszy przegranych i szukających szczęścia. Jednak całość nie do końca trafia nam do przekonania.
Zawiódł pomysł czy scenariusz? A miał reżyser aktorów znakomitych, tych starszej generacji, jak Anna Chodakowska, Wiesława Niemyska, Waldemar Kownacki, Jacek Różański, Jerzy Łapiński, czy młodych - jak Monika Dryl - do niedawna studentów Marcina Przybylskiego. Na scenę wjeżdża legendarna taksówka, w lodówce znajduje się gabinet osobliwości, budka telefoniczna spełnia niekiedy rolę konfesjonału, ale wszystko to nie składa się na czytelny przekaz. Gdyby nie klimaty ballad Waitsa, świetnie brzmiące teksty w tłumaczeniu Romana Kołakowskiego, aranżacje muzyczne Andrzeja Perkmana, wyszlibyśmy z teatru rozczarowani.
Być może ten wieczór zaowocuje na tyle, że pozwoli nam sięgnąć do płyt z piosenkami Waitsa, a spektakl po kilku mniej udanych próbach okrzepnie i znajdzie swój rytm.