Marsz 13 grudnia trudno deprecjonować jako oszołomski i "pisowski", bo taki nie był. Ale trudno też mieć nadzieję, że to obywatelskie poruszenie, które raz-dwa zmieni Polskę.
Mainstreamowe media powtarzały, że sobotni marsz będzie kryterium ulicznym PiS. Jeśli przyjąć taką optykę, to największa partia opozycyjna może czuć się wygrana. Chociaż pewnie nie była to najliczniejsza z demonstracji, jakie w ostatnich latach maszerowały ulicami stolicy, to wzięło w niej udział mnóstwo ludzi, których należy liczyć w dziesiątkach tysięcy. Bardzo dużo miało biało-czerwone flagi i róże w takich samych kolorach. Nie było burd i obraźliwych haseł.
Przekrój wiekowy był różny. To nie były wyłącznie „mohery”. Rozmawiałem z młodymi małżeństwami z dziećmi, widziałem grupki licealistów. Swoją reprezentację mieli studenci. Gdy pytałem o motywację, najczęściej słyszałem, że przyszli na marsz w proteście przeciwko nieprawidłowościom podczas wyborów samorządowych, a także żeby uczcić ofiary stanu wojennego.
Nie wiem, czy wybory zostały ordynarnie i cynicznie sfałszowane. Jak na razie, nie ma na to twardych dowodów. Ale też nie trzeba ich mieć, by zwracać uwagę na całą masę dziwnych sytuacji podczas nich, których skala przekroczyła margines błędów w normalnym państwie w XXI w., co pozwala już stawiać pytanie o ich rzetelność. Dlatego mam wielki szacunek dla tych kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy mogli narzekać na Polskę, nie wychodząc przy tym z domu. Idąc ulicami Warszawy, dali jednak jasny sygnał, że chcą uczestniczyć w życiu publicznym. Chcą mieć wpływ na wybieranie władzy, a potem patrzeć jej na ręce. Tylko tyle i aż tyle.
Nie boję się tłumów, które wychodzą na ulicę. Bardziej obawiam się władzy, która przymyka oczy na ewidentne nieprawidłowości wyborcze, a inaczej myślących spycha w narożnik „odmętów szaleństwa”, nazywając podpalaczami Polski.
Frekwencja i spokojny przebieg demonstracji pokazały, że organizatorzy marszu mają potencjał, aby mobilizować Polaków. Biorąc to wszystko pod uwagę, na miejscu liderów opozycji i organizatorów marszu nie popadałbym jednak w bezkrytyczny zachwyt. Sprawa w tym przypadku wygląda podobnie, jak z wyborami. Można wygrać i przegrać jednocześnie. Wygrała frekwencja, przegrał przekaz dla młodych. Podczas końcowych przemówień można było usnąć z nudów. Z całym szacunkiem dla ludzi, którzy je wygłaszali, a których zasług dla Polski nie śmiałbym podważać. Jeden przedstawiciel młodego pokolenia, znany raper Tadek Polkowski, i to puszczony z głośników, a nie na żywo, jeszcze wiosny nie czyni.