Jak mówi reżyserka „Upadłych aniołów” w OCH Teatrze, Krystyna Janda, chodzi przede wszystkim o to, by po obejrzeniu spektaklu publiczność wychodziła na szarą warszawską ulicę w przekonaniu, że życie, mimo wszystko, może być przyjemnością. Może być rozkoszne, pod warunkiem, że nie potraktujemy wszystkiego nadmiernie serio.
Mamy swoich pisarzy, którzy jak Gabriela Zapolska czy Tadeusz Boy-Żeleński krytykują obłudę i hipokryzję szacownych krakowskich filistrów, mają i Brytyjczycy swojego Noela Cowarda. Różnica tkwi jedynie w proporcjach. Zapolska i Boy Żeleński traktowali swoją twórczość niezwykle serio, jako narzędzie do demaskowania pozorów uczciwości. Coward, przekonany że jego sztuki ważą tyle, co pióro kolibra, chce przede wszystkim widza rozbawić. I to mu się niewątpliwie udaje. Zapolska przed każdą swoją premierą rozkładała w rzędach dla recenzentów kagańce, aby uchronić się przed pokąsaniem, Coward rejestruje jedynie ilość wybuchających spontanicznie salw śmiechu. Jak mówi reżyserka „Upadłych aniołów” w OCH Teatrze, Krystyna Janda, chodzi przede wszystkim o to, by po obejrzeniu spektaklu publiczność wychodziła na szarą warszawską ulicę w przekonaniu, że życie, mimo wszystko, może być przyjemnością. Może być rozkoszne, pod warunkiem, że nie potraktujemy wszystkiego nadmiernie serio.
Ten dystans, który Janda przejęła od autora, przekazała swoim aktorkom, Magdalenie Cieleckiej i Mai Ostaszewskiej, które znane głównie z ról dramatycznych cieszą się, jak dzieci, że tym razem przyszło im zagrać role komediowe. I to jakie role! Puszczają wodze fantazji, gdy ich zmysły uwalniają się na kilka wieczorów z niezbędnych hamulców. A więc nie będziemy dociekać, na ile nasze bohaterki byłyby zdolne do popełnienia grzechu, na ile nuda pożycia małżeńskiego popchnie je do zdrady, a na ile potraktują swoją przygodę, jako dobrą zabawę. Nuda, która jedynie uruchomi wyobraźnię. A tę wyobraźnię ożywił z pozoru drobny fakt: wiadomość, że ich adorator z młodości przyjeżdża na parę dni z Paryża do Londynu. Nie wiemy nawet, czy w istocie ów dandys zasługuje na taką ekscytację, czy nie urósł mu brzuszek i nie przybyło łysiny, czy tylko we wspomnieniach jawi się młodym damom, jako pożądany symbol seksu. A potem już, jak perpetuum mobile same się nakręcają.
Dla samego tego duetu, a właściwie tercetu, bo dodać trzeba jeszcze zabawną rolę pokojówki owych dam, Marty Chyczewskiej, która niewątpliwie ustawiona tak przez reżyserkę proponuje oryginalną i nietypową kreację, górując elegancją i emocjami nad swoimi angielskimi przełożonymi, warto wybrać się do OCH-u. Janda ze sztuki, która miałaby prawo trącić myszką, czyni w pełni atrakcyjną zabawę, wykorzystując wszystkie smaczki autora, który stworzył na poły nonszalancki, na poły wytworny styl. Nie dziwimy się więc, że królowa Elżbieta II nagrodziła Cowarda tytułem szlacheckim. Ten pisarz, aktor, autor zabawnych aforyzmów i kompozytor był nade wszystko dyktatorem stylu. Aż wierzyć się nie chce, że pochodził ze skromnej rodziny, jego ojciec był sprzedawcą fortepianów, a swoją pozycję zawdzięcza matce, która zadbała o jego karierę i edukację. Dzięki temu zadebiutował w teatrze już jako siedmiolatek, nic więc dziwnego, że o scenie wiedział wszystko. A więc także o publiczności, którą tak niegdyś, jak dziś uwodził w swoich tekstach przewrotnym wdziękiem i dowcipem.
Pozostaje nam jeszcze wymienić role męskie, czyli sprawców zaniedbania niedocenianych w swoich fantazjach żon: Wojciecha Kalarusa i Macieja Wierzbickiego oraz przedmiotu wyimaginowanych marzeń - Tomasza Drabka. Koniecznie też autora pięknych, wysmakowanych kostiumów - Tomasza Ossolińskiego, a także w tak „roztańczonym”spektaklu konsultantów muzyki - Janusza Bogackiego, i choreografii - Annę Iberszer.
A jeśli nawet, wychodząc z teatru, nie jesteśmy w stanie ocenić tych czarujących bohaterek, przypomnijmy sobie zabawny bon mot samego autora: „ Lubię trzy rzeczy, których absolutnie nie rozumiem: nowoczesne malarstwo, nowoczesną muzykę i nowoczesne kobiety”. I nie dociekajmy spraw zbyt serio.