Wspólnota - temat drażliwy.
Rzecz będzie o wspólnocie. Nieważne jakiej. W tym worku może być wszystko: od oazy, po akademickie duszpasterstwa i neokatechumenat. W naszym archidiecezjalnym Kościele jest ich przecież w bród. A problem ten sam: u niektórych katolików słowo "wspólnota” wywołuje alergiczne uczulenie, nerwową wysypkę, czasami konwulsje.
Gdyby pochwalić się w pracy, na uczelni czy w domu przynależnością do grupy turystycznej, kółka teatralnego, organizacji charytatywnej czy innym hobbystyczno-filantropijnym działaniem, to tak. Uznanie, szacunek i "czapki z głów” gwarantowane. Członkostwem - uwaga drażliwe słowo - "we wspólnocie” - już nie.
Osobnicy z minimum kultury rzeczony fakt przemilczą. I szybko zmienią temat. Na wygodniejszy. Inni, nie omieszkają swojego zdania na temat wspólnoty wyrazić: że to "sekta”, że "w życiu można coś bardziej pożytecznego robić”, że "to dobre dla tych, co sobie w życiu nie radzą” - bo "normalni ludzie" nie potrzebują wspólnoty, i że „pachnie to dewocją”, "bo niedzielna Msza św. wystarczy".
Wspólnota drażni. Kto jest, ten wie, czasami jak bardzo. Bo czym tak naprawdę jest wspólnota? Cytując jednego z zaprzyjaźnionych duszpasterzy (mocno wspólnotowego): "wspólnota to grupa przyjaciół Chrystusa”. To ze względu na Niego jest się we wspólnocie. Nie ze względu na pasje, hobby, znajomych, samorozwój, znalezienie żony, wspólne wyjazdy, czy nawet biedne osoby, którym się pomaga - jakby chcieli niektórzy.
Wspólnota to nie jakaś sekta, ale część Kościoła, powołana, by temu Kościołowi służyć - poprzez chryzmat, jaki posiada. Problem w tym, że w dobie użyteczności, efektywności, profesjonalizmu, wspólnotowicze "trwonią" swój cenny czas. Z Miłości i dla Miłości. A to w oczy kole. Nawet niektórych katolików.
Nie ma też co ukrywać, że człowiek na drodze wiary potrzebuje wsparcia. Świetnie, jeśli ma je w rodzinie, wśród przyjaciół, w swojej parafii. Jeśli nie - duchową pustkę wypełnia właśnie wspólnota.