Rola Agaty Kuleszy to prawdziwe wyzwanie dla aktorki i dla kobiety.
Współczesny niemiecki dramaturg, Wolfgang Hildesheimer nie zajmuje się dramatycznym losem skazanej na śmierć królowej Anglii, której rządy przypadły na burzliwy wiek XVI. Konflikt między protestancką Anglią i katolicką Szkocją obfitował w nieskończone ilości spisków i zdrad, co inspirowało najwybitniejszych dramatopisarzy na czele z Fryderykiem Schillerem. Ale to właśnie epizod, który zaintrygował niemieckiego dramatopisarza, by go wziąć na warsztat, zafascynował dwie Agaty: Agatę Dudę-Gracz, którą dramat "Mary Stuart" sprowokował do własnej wizji reżyserskiej oraz Agatę Kuleszę, wybitną aktorkę, mającą na swoim koncie najróżniejsze, zawsze znakomicie zagrane role, ale której dotąd ów szokujący tekst nie postawił takiego zadania. Bo w istocie to epizod niezwykły.
Oglądamy Marię Stuart w celi śmierci, na parę godzin przed wykonaniem wyroku. Samotna, przerażona, bezsilna wobec swoich oprawców, ogołocona z godności i resztek urody, ściślej z atrybutów człowieczeństwa. A jednak, gdy przełamie ten zwierzęcy strach, poczuje, że póki żyje, póki oddycha, póki topór katowski nie spadnie na jej szyję, ma władzę. Jakby ją miała wykorzystać? Artykułując oskarżenia, których i dawniej nie szczędziła?
Wokół niej kilku pochlebców, milczący, obojętny kat i jego pomocnik, niemowa, którego nieartykułowane dźwięki nie wróżą nic dobrego. A wszystko to w oryginalnej, rozbuchanej scenerii, charakterystycznej dla wyobraźni Agaty Dudy-Gracz (wystarczy przypomnieć pokazaną na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych "Iwonę księżniczkę Burgunda" Gombrowicza w jej reżyserii). Zainspirowana niezwykłym wydarzeniem daje w pełni ujście swojej fantazji. Agata Kulesza, mimo obecności fałszywych sługusów, rozgrywa swój dramat właściwie sama. Jej świadkiem jest jedynie Bóg. Kieruje ku niemu żarliwe modły, ale nie błaga o wybaczenie. Jest przekonana, że Bóg, tylko Bóg rozumie jej pokrętną drogę życia, tylko On wyda sprawiedliwy wyrok Nie trybunał, nie obojętni funkcjonariusze prawa, nie kat.
W Teatrze Wybrzeże został właśnie wystawiony dramat, napisany 200lat temu, "Maria Stuart" Fryderyka Schillera. Dramat oparty na zderzeniu dwóch osobowości, Elżbiety I Tudor i Marii Stuart w wykonaniu dwóch świetnych aktorek, Doroty Kolak i Katarzyny Figury. Taki pojedynek daje szansę na spięcia, coś iskrzy, coś się ściera. W Ateneum Agata Kulesza ściera się sama z sobą. I to zadanie, któremu musiała sprostać jest fascynujące. Choć trudno ukryć, że dramat, a i sam spektakl jest ponury, przygnębiający, to rodzaj stypy, chociaż pogrzebu jeszcze nie było.
Znakomitą rolę stworzyła młodziutka Paulina Gałązka, jako zdemoralizowana i sprytna służąca. Wie, jakie jest jej miejsce i z tego miejsca próbuje coś dojrzeć i coś ugrać. Już w "Tramwaju zwanym pożądaniem", także na deskach Ateneum, pokazała swoje możliwości. Rozwijający się z roli na rolę Tomasz Schuchardt, tu w roli niemowy a jednocześnie asystenta kata nadużywał swojej ekspresji, nie wychodząc z roli nawet po… zakończonym przedstawieniu. Przepięknie śpiewała pieśni własnej kompozycji Maja Kleszcz, stale współpracująca z Agatą Dudą-Gracz. To poważny atut jej spektakli, wnoszący w klimat sztuki coś więcej, niż zwykłe przesłanie. Monolityczny jako kat Przemysław Bluszcz stanowił kontrapunky do lamentu odchodzącej królowej. Grzegorz Damięcki, Bartłomiej Nowosielski i Wojciech Brzeziński reprezentowali dwór w najgorszym moralnym wydaniu. Zdjęcia ze spektaklu i recenzja (jak wyżej) pozwolą dokonać przyszłym widzom wyboru: obejrzeć, nie obejrzeć zmagań przegranej władczyni. Sama zawsze namawiam do konfrontacji.