Sztuka J. P. Sartre'a "Bez wyjścia" pokazuje egzystencjalną nicość. Świat bez sacrum. Bez odpowiedzi na pytanie, jak radzić sobie ze złem. Czy tego oczekujemy dziś od teatru?
Laureat nagrody Nobla, twórca egzystencjalizmu Jean Paul Sartre wydaje się być pisarzem nieco zapomnianym. Może dlatego, że nasze pogrążające się w chaosie czasy oczekują od literatury i sztuki światła. Zwłaszcza wobec otaczającego nas wokół mroku. I pewnie dlatego traktowany przez lata jako współtwórca filozofii egzystencjalnej, Albert Camus wydaje nam się bliższy.
Zwłaszcza jego wielka powieść "Dżuma”, w której uświadamia nam obowiązek przeciwstawiania się złu, któremu nie można sprostać. To Camus wreszcie mówi, że w człowieku więcej zasługuje na podziw niż na pogardę. Ciąg dalszy tej postawy znajdziemy w jego eseistycznym dziele "Mit Syzyfa”. Więc jeśli nawet wiemy, że ten trud życia, ten toczony wciąż pod górę kamień wymknie nam się z rak, nie możemy z tego trudu rezygnować. Bo liczy się walka z absurdem losu, a nie osiągnięcie celu. Podobne przesłanie znajdziemy w twórczości Herberta, czy jeszcze wcześniej Staffa.
U Sartre’a w granej w Teatrze Dramatycznym sztuce "Bez wyjścia” otacza nas pustka i otchłań, w którą spadamy z własnej woli. Grana po raz pierwszy w Polsce już w 1947 roku ta sama sztuka pod tytułem "Przy drzwiach zamkniętych” konfrontowała naszą "szczęśliwą” socjalistyczna rzeczywistość z prawdą o człowieku zdolnym do największych podłości w imię - czego właśnie? Spokoju, prosperity, hedonistycznego modelu życia? Może to ta kontr-prawda pociągała wtedy widza wobec narzucanej powszechnie obłudy.
Dziś czasy się zmieniły i inne są nasze oczekiwania wobec sztuki. Dlatego tak pragniemy konstruktywnej refleksji wobec zła, nienawiści, egoizmu. W sztuce "Bez wyjścia” nie ma o tym ani śladu. Tym bardziej to gorzka konkluzja, że taki testament zostawia nam utalentowana artystka Barbara Sass, której spektakl w dramatycznym jest ostatnim dziełem. A może chciałaby, aby obraz przywołany przez nią na scenie stanowił dla nas wstrząs, rodzaj katharsis? Chcielibyśmy w to wierzyć.
Tymczasem oglądamy piękną pławiącą się w luksusie kobietę, która morduje własne dziecko tuż po jego urodzeniu, by nie związać się z mężczyzną, który ją kocha, ale nie pasuje do jej modelu życia. W tej roli świetna Agnieszka Warchulska na pozór pozbawiona refleksji żona i kochanka, do której zbyt późno dociera tragiczna prawda. Podobnie wyrazistą postać stworzyła Agnieszka Wosińska. Jedyny w tym trójkącie mężczyzna Piotr Grabowski pogubił się nieco, nie tylko w życiu, ale także na scenie.
Muzyka Michała Lorenza pogłębia duszną atmosferę w sytuacji bez wyjścia. Gdzie się znaleźli? Odpowiedzi musimy udzielić sobie sami. Jeśli, jak chcą niektórzy, znajdziemy tu pytanie o granice ludzkiej wolności, to należałoby dodać wolności od czego? Od dekalogu, moralności, empatii, wyrzutów sumienia nade wszystko. To na pewno obraz ateistycznego piekła. Bo jeżeli Boga niema, to na wszystko dajemy sobie przyzwolenie. Na zło, zbrodnie, grzech. Czym zresztą dla naszych bohaterów jest grzech?
Poprzednie inscenizacje autorstwa Jerzego Kreczmara w tłumaczeniu Jana Kotta łączyły ten tekst z twórczością Maurice’a Maeterlincka, zamykając pewne prawdy w ramy symbolu. Inne inscenizacje widząc w sztuce Sartre’a obraz nicości i daremnego czekania na Godota nawiązywały do sztuk Becketta. Chyba nie przypadkiem tłumaczem sztuki jest zajmujący się od lat Beckettem Antoni Libera. W momencie, kiedy Teatr Dramatyczny podjął się realizacji "Bez wyjścia” nowi spadkobiercy twórczości autora zabronili tego typu odniesień, stąd i Barbara Sass musiała zmienić koncepcje inscenizacji. Pewnie szkoda, bo sztuka niewątpliwie zyskałaby na głębi.