Ani żywi, ani martwi

Spektakl "Bucharest Halling" to opowieść o marzeniach, które można mieć będąc nawet na dnie.

Że teatr, a szczególnie Teatr Współczesny, pełni rolę edukacyjną, to na ogół wiemy. Ale często ze zdziwieniem odkrywamy poważne luki w naszej wiedzy. Szczególnie, gdy dotyczy to z pozoru peryferyjnych zjawisk, które jak się okazuje, wcale peryferyjne nie są.

Na przykład dramaturgia Stefana Peca, autora wystawionego właśnie na scenie w "Baraku” spektaklu "Bucharest Halling”. Zachowanie oryginalnej pisowni tytułu może mieć sens symboliczny: bowiem sąsiadując "o miedzę” z kulturą rumuńską tak naprawdę niewiele o niej wiemy. Urodzony w 1982 r. Stefan Pec studiował na Uniwersytecie w Nowym Jorku, a kurs pisania dramatów skończył w londyńskim Royal Court.

W tym czasie intensywnie tworzył, dzięki czemu zgarniał prestiżowe nagrody: za nowatorstwo dramaturgiczne otrzymał już w 2007 r. nagrodę w Heidelbergu, został też zauważony i uhonorowany nagrodą na Festiwalu London Fringe. Jakoś jednak dotąd nie trafił ze swoimi artystycznymi propozycjami do teatrów w Polsce. I gdyby nie odwaga Macieja Englerta, który od lat otwiera swój teatr na młodych, często właśnie nieznanych dramaturgów, dalej nazwisko Peca nic by nam nie mówiło.

Propozycja złożona widzom przez Teatr Współczesny może wydać się szokująca. Sztuka o powiada o zepchniętych na margines młodych ludziach, którzy stali się wbrew własnej woli ofiarami transformacji. Ktoś o nich zapomniał, a może ściślej nikt się o nich nie upomniał i degrengolada moralna, jaka stała się ich udziałem, mimo pozorów pewności siebie, głęboko ich uwiera.

Wspaniała matka, potrącona przez samochód wegetuje kosztem nie radzących sobie z nią i z życiem córek, zaś winowajca tej rodzinnej tragedii chodzi bezkarny. Brat, który okradł swego brata żyjący w poczuciu winy, że jego ukochana, "ćpunka” - jak mówi wprost, popełniła samobójstwo, jeździ bez celu po mieście rozgruchotanym samochodem, a gdy wreszcie spotyka dziewczynę, którą byłby w stanie pokochać, ich drogi muszą się rozejść. Prostytutka, która marzy o dobrym życiu i prawdziwej miłości. Bo jak wszyscy oni sądzą, prawdziwe życie jest gdzie indziej. W innym miejscu, w innym świecie. Tam gdzie można by zapomnieć o marnym, grzesznym życiu. Ale szybko rozumieją, że takiego miejsca nie ma. Ze jest tylko tu i teraz. Bukareszt. Miasto jak oni. Ani żywe ani martwe. ich miasto, z którego nie ma ucieczki.

To co między pełnymi wściekłości słowami przeziera, to pragnienie zmiany. I w tej autorefleksji zawiera się wartość sztuki rumuńskiego autora. Jakiś gorzki optymizm ludzi znajdujących się na dnie, którzy nie zatracili do końca pragnienia dobra i piękna. Czy ktoś się o tych ludzi upomni? Wątpię. Muszą znaleźć siłę w sobie i rozpocząć wszystko od początku. Znakomicie prowadzi swoją postać Monika Pikuła jako Julia .Nomen omen. Dziewczyna, która gdzieś w zakamarkach duszy przy pozorach cynizmu pielęgnuje dobro. Wierzymy, że z tej iskierki wybuchnie płomień. Pozostali młodzi aktorzy także wchodzą w swoje role z rozmysłem: Mikołaj Chroboczek, Barbara Wypych, Mateusz Król, Rafał Zawierucha.

Słusznie batutę reżyserską oddał Maciej Englert w ręce młodego jak bohaterowie sztuki Jarosława Tumidajskiego. Popkultura, mocna muzyka, używki to coś co tworzy atmosferę. Atmosferę wykreowaną po to, by łatwiej zapomnieć o rozpaczy, która drąży tych młodych mieszkańców Bukaresztu. Czy takich ludzi spotykamy i u nas?

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..