Budżet partycypacyjny to dobra rzecz. Jednak nie na spełnianie zachcianek.
Po raz trzeci mogliśmy jako mieszkańcy stolicy zdecydować, na co będzie przeznaczona część pieniędzy z budżetów dzielnic. Pomysł bez wątpienia godny jest pochwały, bo uczy współodpowiedzialności za nasze miejsca zamieszkania, w wielkomiejskich blokowiskach integruje lokalne społeczności, uwrażliwia na potrzeby innych, wyzwala inicjatywę. Wreszcie czujemy się współgospodarzami, a nie tylko petentami zdanymi na decyzje odległego ratusza. Plusy są więc przeogromne.
Ale są też zdziwienia zwycięskimi projektami. Z założenia bowiem mają one służyć lokalnej społeczności i odpowiadać na jej potrzeby. Powinny też być na tyle uniwersalne, by mogły z nich skorzystać szerokie grupy mieszkańców i by przyniosły długotrwałe efekty. Nie wszyscy faworyci tegorocznego budżetu spełniają te oczekiwania. 165 głosami przeszedł pomysł urządzenia w bielańskim urzędzie stanu cywilnego wystawy prac miejscowego twórcy Grzegorza Piecyka. Wystawa potrwa jeden dzień, a właściwie 8 godzin, w czasie pracy urzędu i będzie kosztowała 1300 zł. Ponad połowę tej kwoty pochłonie projektowanie, druk i kolportaż ulotek oraz plakatów. Promocja sztuki w urzędzie i owszem, ale zazwyczaj jej koszta biorą na siebie artyści, zwłaszcza, że w tym przypadku kilkugodzinną ekspozycję nie wszyscy będą mieli szansę obejrzeć.
Zaledwie 5 głosów wystarczyło, żeby projekt "Życzliwość wobec kobiet w ciąży dla mieszkanek Wesołej" przeszedł do realizacji. Za 2 900 zł urzędnicy mają zostać przeszkoleni, jak obsługiwać kobiety w ciąży, zostaną określone procedury i regulamin, a w ogłoszonym w Dniu Życzliwości wobec kobiet w ciąży w Urzędzie Dzielnicy i w podległych mu placówkach okienka zostaną oklejone naklejkami z informacją o pierwszeństwie obsługi osób uprzywilejowanych. Czy mi się wydaje, czy też pierwszeństwo w obsłudze kobiet w ciąży powinno być urzędniczą normą i nie potrzeba do tego specjalnych szkoleń, procedur i naklejek? Ten sam projekt będzie realizowany w 13 miejscach, czyli w skali Warszawy będzie nas kosztował prawie 38 tys. zł.
Trudno, narażę się miłośnikom zwierząt, których w Warszawie jest sporo i do których sama należę. Wiele zwycięskich projektów dotyczyło wieszania budek lęgowych, pomocy bezdomnym kotom, stawiania karmników i tablic informacyjnych o tym, jak dokarmiać ptaki. Kiedyś karmników nie trzeba było specjalnie projektować, opisywać, nikomu też nie przyszło do głowy, by domagać się od miasta ich czyszczenia (a wyczyszczenie jednego wyceniono na 200 zł). Sąsiedzi własnym sumptem zbijali go z deseczek, ustawiali na trawniku przed domem i wszyscy dbali o to, żeby nigdy nie był pusty. I nie trzeba wydawać na niego kilku tysięcy z miejskiej kasy. A o tym, co wsypywać do karmnika, można przecież poinstruować na kartkach, wywieszonych na tablicach ogłoszeń w sąsiednich domach.
W temacie ptaków, dzięki budżetowi partycypacyjnemu pojawią się też w Warszawie "kaczkomaty" (koszt 30 tys. zł, a roczna eksploatacja 17 tys. zł). Dwa automaty do suchej, specjalistycznej karmy dla kaczek staną w Parku Szczęśliwickim. Jak przyznaje pomysłodawca projektu widział takie w Londynie i Budapeszcie, ale komercyjne. Dlaczego u nas akurat muszą być publiczne?
Z dawien dawna mamy wymieniały się ciuszkami i zabawkami, z których ich dzieci już wyrosły. Koleżanka koleżance, sąsiadka sąsiadce... Nie wiadomo dlaczego, teraz na Bemowie dzielnica dopłaci do tego interesu 1150 zł (prawie połowa to koszty poczęstunku). Jeszcze więcej, bo 5400 zł zapłacą za zorganizowanie wymiany garażowej na Sadybie.
Po pierwszym roku doświadczeń, w ubiegłym przy weryfikacji projektów zastosowano gęste sito. Ponieważ już na wstępi odpadła ich połowa, odezwały się głosy, że idea budżetu partycypacyjnego, w którym to mieszkańcy decydują o tym, na co wydać miejskie fundusze, traci sens. Przeglądając tegorocznych zwycięzców jestem za tym, żeby to sito jeszcze zagęścić. Żeby pieniądze szły na projekty rzeczywiście potrzebne, wartościowe i przydatne całej lokalnej społeczności. Teraz wiele z nich sprawia wrażenie przypadkowych pomysłów, które niekoniecznie muszą być finansowane z miejskiej kasy.