Parafianie idą na film o katastrofie prezydenckiego samolotu. Przejaw "smoleńskiej religii"?
Najnowszy film Antoniego Krauzego o rozbiciu się prezydenckiego samolotu w Smoleńsku w 2010 r., był krytykowany jeszcze zanim go nakręcono. Sam pomysł pokazania na kinowym ekranie wersji wydarzeń innej niż ustalenia rosyjskiej i polskiej komisji, badających przyczyny katastrofy, już wywołał falę zajadłej krytyki. Fala wzmogła się po premierze filmu i teraz, kiedy obraz wszedł do kin. Najgłośniej krytykują go jednak ci, którzy do kina nie poszli, bo zakupem biletu nie chcieli wspierać "narzędzia politycznej propagandy".
Film obejrzałam. Jest wzruszający, zwłaszcza dla tych, którzy pamiętają bezsilność i żałobę tamtych dni. Można dyskutować o jego walorach artystycznych, scenariuszu, obsadzie. Niezwykle Aldona Struzik zagrała Generałową. Dobrze wczuł się w rolę Prezydenta Lech Łotocki. A całość w klimatycznej i wspomnieniowej muzyce Michała Lorenca, która od początku towarzyszyła przekazom o tragedii w Smoleńsku.
Nie wszyscy muszą zgadzać się z zawartą w filmie tezą o wybuchu, który miał zniszczyć prezydencki TU-154 i spowodować śmierć 96 pasażerów. Wartością obrazu jest to, że pozostawia widza z pewnymi pytaniami i wątpliwościami. Jeszcze większym jego plusem jest pokazanie kulis działania współczesnych mediów. Ujawnienie na przykładzie wydarzeń w Smoleńsku, jak bardzo oddaliły się od informowania, dociekania prawdy na rzecz kreowania opinii, urabiania, propagandy. I jak często wchodzą w rolę aktywnych polityków partii. W filmie bez osłonki pokazano polityczno-medialne machiny, które dokładnie wiedzą jak, kiedy i jak skonstruowany przekaz przesłać odbiorcom, by ci w niego uwierzyli i uznali go za swój pogląd. Wykorzystują fakt psychologiczny, że w momencie chaosu, niepewności, pierwsza podana informacja wyjaśniająca sytuację, będzie przyjęta przez widzów i czytelników prawie jak pewnik. I że potem trudno będzie to ich przekonanie zweryfikować.
Film powinni obejrzeć zwłaszcza ci, którzy bezkrytycznie wierzą medialnym przekazom, myślą i mówią tak, jak "napisano w gazecie" lub "pokazano w telewizji", którzy sztywno trzymają się własnych poglądów, ignorując znaki zapytania i bezmyślnie wrzucając wszelkie wątpliwości do worka z napisem "sekta smoleńska". Bo tak prościej, szybciej, na fali. Łatwiej jest zdyskredytować ludzi o innych poglądach, przyklejając im etykietę "moherów", Krakowskiego Przedmieścia", niż wysłuchać argumentów i zderzyć je z własnymi.
O "religię smoleńską" pyta "Gazeta Wyborcza" ustami swojego czytelnika, który oburzył się, kiedy w parafialnych ogłoszeniach w kościele Najświętszego Zbawiciela w Warszawie, usłyszał zaproszenie na pokaz filmu Krauzego w kinie Luna. Dodaje przy tym, że takie wspólne oglądanie filmu "organizuje wiele parafii w całej Polsce". Konkretnych przykładów jednak brak. Autor tekstu pomija też fakt, że parafianie ze Zbawiciela regularnie chodzą wspólnie do Luny, na projekcje przeróżne. "Smoleńsk" nie jest jakimś specjalnym wyjątkiem. Jest jednym z filmów, które warto zobaczyć, chociaż niekoniecznie trzeba się z nim zgadzać. Ale te fakty nie pasują do wymowy tekstu, który ma pozostawiać czytelnika w przekonaniu, że Kościół wspiera (czytaj: poniekąd finansuje) produkcję Krauzego i forsuje tezę o zamachu na prezydencki samolot. Taka "prawda" mediów.