Przy akompaniamencie gorzkiego śmiechu obserwujemy, jak oszukać sumienie.
Hanoch Levin znów trafia na polskie sceny, tym razem dzięki spektaklowi „Ceremonie zimowe”, pierwszej w sezonie premierze Teatru WARSsawy. I jak zwykle wydobywa z codzienności absurd czy paradoksy. Temat z pozoru banalny: ślub Welwecji, na który piecze się już 800 kurczaków.
Mama Welwecji czekała na tę uroczystość „od urodzenia” i nagle wszystkie te marzenia zdają się lec w gruzach. A zaczyna się od nocnego pukania do drzwi Laczka, syna ciotki Alte Bobiczkowej.
Mama Welwecji domyśla się słusznie, że właśnie ciotka Bobiczkowa zmarła. Ceremonia pogrzebowa odbędzie się jutro o czwartej. Co więc ze ślubem? Jeśli nie otworzy się drzwi, ciotka Bobiczkowa nie umrze i wszystko pozostanie po staremu.
Jak mówi reżyser spektaklu, Adam Sajnuk, to przykład walki postu z karnawałem. Więc jest i straszno, i śmieszno. Zaczyna się desperacka ucieczka przed Laczkiem. Najpierw na plażę, potem w… Himalaje. Scenografia Katarzyny Adamczyk z wywieszonymi na elewacji domu sprzętami: taboretem, kołem rowerowym, zegarem, osadza w realności absurdalne, a przecież dramatyczne wydarzenia. Aktorzy grają wyśmienicie, jakby byli stworzeni do tego półrealnego świata.
Matka Welwecji, Izabella Dąbrowska, z temperamentem i rozpaczą kieruje całą akcją. Sekundują jej przyszła teściowa (Anna Moskal), mąż (Maciej Wierzbicki) i domorosły filozof, profesor Kipernej (Rafał Rutkowski). W roli Laczka występuje Adam Krawczuk (bo przecież trzon stanowi zespół Montowni).
Zdaniem Rafała Rutkowskiego ta sztuka jest arcypolska. Każdy z bohaterów wprowadza w życie maksymę: „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Nic więc dziwnego, że autorowi ten świat się nie podoba. Za to publiczność szczerze się zaśmiewa. Choć jest to śmiech niekiedy gorzki.