Garderobiany o Mistrzu wie już wszystko, my powoli odkrywamy jego tajemnice.
Ronald Harwood (prawdziwe nazwisko Horwitz) urodził się w 1934 r. w Kapsztadzie i od chwili przyjazdu do Londynu wiedział, że jego miejsce jest w teatrze. Cokolwiek miałby tam robić. Najpierw pracował jako maszynista teatralny i po krótkim epizodzie aktorskim z pasją oddał się służbie wielkim tego świata, zostając garderobianym. Widział zapewne takich tuzów jak Antony Hopkins czy Albert Finney. Śledził tę mieszaninę miłości, litości, fascynacji i nienawiści. Wiedział więcej, niż chciałby wiedzieć o tych, którzy stając w świetle jupiterów, pokonując własny lęk i tremę kształtowali emocje widzów nawet jeśli mieli świadomość popadania w rutynę.
Dziś nikt już nie pamięta aktora Wolfita, którego garderobianym był Harwood przez dobrych kilka lat, natomiast każdy z nas zna jego grane na całym świecie sztuki, a szczególnie właśnie "Garderobianego”. Dlaczego? Na ile osobiste doświadczenia poparte pisarskim talentem odkrywały przed nami chimeryczność, lęki, miłość i nienawiść do tego zawodu większych lub mniejszych mistrzów sceny.
Sir w spektaklu warszawskim grał Leara już kilkaset razy i wciąż wsłuchiwał się w każdy szmer na widowni, by wyłapać na ile panuje nad widzem, nad tekstem nad własną słabością. Reżyser Adam Sajnuk mówi, że chciał się skoncentrować na warstwie obyczajowej. Odkryć przede wszystkim inność tego zamkniętego świata kulis, jak niektórzy mówią - świeckiego klasztoru. Tu rzeczywiście obowiązują inne zasady, to sfera między realnością, a fikcją. Tu przeżywa się porażki, ale też doświadcza triumfu. Jaką ceną okupionego?
Wiedzą tylko ci, którzy po raz kolejny nadludzkim wysiłkiem pokonali słabość. Zespół dyskretnie towarzyszy w tym misterium. Milcząca i zamknięta w sobie Madge, świetna kreacja Edyty Olszówki, niedoceniana stara panna, skrywa tajemnicę, którą zna Sir. To do niej powie: Ty jedna mnie kochasz. Ale nic z tego nie wynika. Towarzyszka życia Mistrza, Lady, Beata Ścibakówna nie oszczędza partnera. Wytyka mu egoizm, obojętność wobec tych, którzy oddali mu całych siebie.
Gajos jako Garderobiany to wcielenie mądrości, ale i dystansu. A przy tym wszystkim ogromne poczucie humoru. Tak więc nie do końca wierzę, że warstwa psychologiczna dla reżysera stanowi tylko tło. Ciekawe dlaczego nie doceniamy pozostałych sukcesów autora wciąż bijąc brawo Garderobianemu. A to przecież Harwood otrzymał Oskara za scenariusz do filmu Polańskiego "Pianista”. A "Motyl i skafander”? A "Miłość w czasach zarazy”? Ale cóż, delektujmy się tym, co stanowi teatralną ucztę, nieczęsto serwowaną przez teatry. Każdy z nas i tak wyjdzie z własnymi refleksjami. I o to przecież chodzi.