- Wszyscy modlili się gorąco, a siostry i pracownice rzucały w ogień cudowne medaliki i zażegnywały płomienie obrazem Serca Jezusowego. Kto tylko mógł, brał udział w akcji ratunkowej - wspomina pierwsze dni powstania siostra Lucyna Reszczyńska, szarytka która pomogła ocalić dziesiątki dzieci.
„Walczono w kościele św. Krzyża. Kościół się palił. Płonące wieże spadły na ulicę. Palił się asfalt. Wydawało się, że ziemia wokół płonie. Spadła figura Chrystusa dźwigającego krzyż. Widok był przerażający. Znaleźliśmy się w ogniu walki i pożarów. Ze wszystkich stron słychać było huk rozrywających się pocisków i walących się domów. Z trzech stron palił się szpital. Dym gryzł w oczy i dusił w gardle. Nie wiadomo było, co robić: czy zabierać dzieci i uciekać - chociaż dokąd? - czy też ginąć na miejscu razem z nimi? Ale Pan Bóg nas ocalił dla niewinności dzieci, które błagały go o ratunek z głośnym płaczem. Ludzie przebywający razem z nami modlili się gorąco, a siostry i pracownice rzucały w ogień cudowne medaliki i zażegnywały płomienie obrazem Serca Jezusowego. Kto tylko mógł, brał udział w akcji ratunkowej. Wreszcie pożar został zlokalizowany. Wszystko ucichło” – wspominała siostra Lucyna Reszczyńska.
„Niemieckie słowo to więcej niż modlitwa”
Do szpitala weszli Niemcy szukający powstańców. Na szczęście w porę udało się ich ewakuować. Choć w piwnicach pozostał magazyn broni. Cudem go nie znaleźli. Cudem też do piwnic nie dotarł ogień. Niemcy zabrali więc wszystkich mężczyzn, łącznie z lekarzami.
- Byliśmy przekonani, że zginą. Dyrektor szpitala prof. dr Remigiusz Stankiewicz złożył za ich życie okup. Otrzymał przyrzeczenie, że wrócą. Całą noc modliliśmy się w kaplicy o ich powrót. Wraz z nami modliły się ich rodziny. I rzeczywiście, wrócili na drugi dzień. Towarzyszący im Niemiec powiedział: „Niemieckie słowo więcej znaczy niż wasza modlitwa”. Ale my nie byliśmy o tym przekonani. Wrócili podczas Mszy św. odprawianej przez ks. Ludwika Chodziłę CM, wikariusza parafii Świętego Krzyża. Znalazł się on u nas przypadkowo. Był chory i przyszedł po lekarstwo, ale nie zdążył wrócić do swego punktu przed natarciem Niemców - opowiadała szarytka.
Po miesiącu od wybuchu powstania sytuacja chorych jeszcze się pogorszyła. Lekarzom i pielęgniarkom nie wolno było dyżurować w nocy. Musieli schodzić do piwnic, spać na podłodze, na posadzce, na ławce, na stole, gdzie się dało. Nawet pod łóżeczkami dzieci. Chorzy tymczasem umierali nocami na czerwonkę. Z najwyższym trudem udawało się zdobyć coś do jedzenia: kaszę i mąkę, z której pieczono placki i chleb bez drożdży. Każda wyprawa po owoce czy jarzyny z ogródków na Powiślu mogła skończyć się śmiercią. Ale głód był silniejszy niż strach przed kulami.
Nie poznałam tego miasta
23 września Niemcy nakazali opuścić szpital. Dzieci wywieziono na ul. Płocką, do Szpitala Wolskiego. Personelowi kazano się wynosić.
S. Lucyna zmarła w klasztorze szarytek w wieku 103 lat. Tomasz Gołąb /Foto Gość - Szliśmy po gruzach zniszczonej Warszawy, z trudem rozpoznając ulice. Wydawało się nam, że już nic nikomu nie jest potrzebne - leżały pieniądze, węzełki ludzkiego dobytku porzucone przez pędzonych ludzi - nikt ich nie podnosił, każdy miał dosyć własnego ciężaru. Było nas ok. 25 osób: lekarze, szarytki, pielęgniarki świeckie i personel pomocniczy. Szliśmy jako szpital z godłem Czerwonego Krzyża. Szliśmy ze ściśniętym sercem, bez słowa, jak gdyby przez cmentarzysko milionowego miasta. Udało nam się ominąć obóz w Pruszkowie, przez który przechodzili prawie wszyscy wysiedleni mieszkańcy Warszawy – wspomina szarytka. Niemcy czuli jakiś respekt przed kornetem, czyli nakryciem głowy siostry miłosierdzia.
Części personelu udało się przedostać do Ołtarzewa, gdzie pomogli ojcowie pallotyni. Ale znalezienie lokalu na szpital dla dzieci było niemożliwe. W końcu udało się w Grodzisku Mazowieckim, w budynku szkoły przy ul. 3 Maja. Bez wody i ogrzewania. Dlatego zimą 1944 r. lekarze zdecydowali się wyjechać wraz z całym szpitalem w góry, do Bukowiny Tatrzańskiej, przydzielonym przez Niemców pociągiem. Wrócili we wrześniu 1945 roku. Nie poznała tego miasta.
- Wszędzie stały szkielety wypalonych domów. Ludzi było jeszcze mało. Pamiętam, że idąc Nowym Światem, spotkałam tylko jedną osobę. Nie czuliśmy zmęczenia. Choć stanęliśmy na gruzach zniszczonej Warszawy, byliśmy szczęśliwi – wspomina s. Lucyna Reszczyńska.
Siostra Lucyna Reszczyńska ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo pół roku temu skończyła 101 lat. Właśnie została odznaczona przez prezydenta Andrzeja Dudę za bohaterską postawę i niezwykłą odwagę wykazaną w ratowaniu życia ludzkiego podczas II wojny światowej Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.